Thomas Pynchon, mistrz prozy postmodernistycznej, którego tożsamość obrośnięta jest gąszczem tajemnic i próżnych spekulacji, w 2009 roku wydał swoją ostatnią jak dotąd powieść, tradycyjnie już dzielącą krytykę na pochlebców i przeciwników. „Wada ukryta” to książka niełatwa do uchwycenia – pozornie najprzystępniejsza w dorobku, w istocie nie mniej zastanawiająca.
California Dreamin’
[Thomas Pynchon „Wada ukryta” - recenzja]
Thomas Pynchon, mistrz prozy postmodernistycznej, którego tożsamość obrośnięta jest gąszczem tajemnic i próżnych spekulacji, w 2009 roku wydał swoją ostatnią jak dotąd powieść, tradycyjnie już dzielącą krytykę na pochlebców i przeciwników. „Wada ukryta” to książka niełatwa do uchwycenia – pozornie najprzystępniejsza w dorobku, w istocie nie mniej zastanawiająca.
Thomas Pynchon
‹Wada ukryta›
W trakcie lektury targały mną mieszane uczucia, połączone z bogatą paletą czytelniczych wrażeń: od zachwytu, przez sceptycyzm i niezrozumienie, po znudzenie i zniechęcenie. W przypadku ostatniej książki Pynchona wystawienie jednoznacznego osądu wydaje się jeszcze poważniejszym niż zazwyczaj uproszczeniem; recenzenci literaccy często stawiają się w pozycji uprzywilejowanej względem autorów, zawłaszczając sobie prawo do przedstawienia obowiązującej interpretacji tekstu, na podstawie której dokonuje się następnie oceny poziomu zgodności oczekiwań z poznaną treścią. To, naturalnie, nie mniej naganny skrót myślowy – a raczej usprawiedliwienie, świadome zarysowanie asymetryczności w hierarchii pisarz-krytyk jeśli chodzi o wyłączność na interpretację, co często spotyka się z niezrozumieniem obu stron. Uzmysłowiwszy sobie tę, jak się zdaje trudną do zignorowania, przemoc interpretacyjną dokonywaną przez krytyków i recenzentów, nie można jednak całkowicie zrezygnować z subiektywizmu; znalezienie złotego środka nie jest przy tym wcale rzeczą łatwą. Pamiętając, że nikt nie ma wyłączności na prawdę – ani autor, ani czytający – nie powinno uchylać się od sprawiedliwego potraktowania omawianego dzieła. Czasem jednak trzymanie się tego idealistycznego założenia zostaje wystawione na ciężką próbę.
Zetknięcie z „Wadą ukrytą” Pynchona tym poważniej narusza fundamenty nieformalnie obowiązującego (przynajmniej w moim odczuciu) kompromisu, jest to bowiem książka, którą bardzo łatwo skrzywdzić, ocenić niewspółmiernie do rangi. Imponujący dorobek amerykańskiego pisarza każe odruchowo zawyżyć oczekiwania wobec każdej kolejnej pozycji, stawiając przez to recenzującego w nieprzyjemnym „myślowym” szpagacie; ujmując to prościej, czytając „Wadę ukrytą”, nie można odpędzić się od wrażenia, że wszystko to jest zbyt proste, bezpośrednie, niewystarczająco udziwnione pod względem formalnym, żeby mogło zadowolić.
W pierwszym odruchu najnowsze dzieło Pynchona wydaje się klasycznym kryminałem w konwencji noir, hołdem złożonym przez 72-letniego autora dla amerykańskiej tradycji literackiej spod znaku choćby Raymonda Chandlera. Głównym bohaterem powieści jest prywatny detektyw badający tajemnicze zniknięcie wpływowego milionera. Zlecenie śledztwa przypada żonie zaginionego, wkraczającej pewnego wieczoru do klaustrofobicznego biura detektywa, który nie odmawia sobie nałogów; jak widać, od samego początku akcja zdaje się przebiegać ściśle wyznaczonymi przez konwencję koleinami. Pojawiają się kolejni podejrzani, liczne typy spod ciemnej gwiazdy, mnożą się coraz cudaczniejsze wątki poboczne, detektywowi po piętach depcze przedstawiciel policji, a śledztwo nie raz i nie dwa przyjmuje najmniej oczekiwane zwroty.
Wszystko zaś spowite jest gęstym kożuchem mgły – choć w przypadku „Wady ukrytej”, bardziej odpowiednie będzie raczej stwierdzenie, że jest to aromatyczny dym marihuany. Powieść Pynchona tym różni się od klasycznych kryminałów noir, że jest jednocześnie studium minionej epoki, schyłku kontrkulturowej rewolucji, która w roku 1970 powoli przekształcała się we własne zaprzeczenie. Sportretowani przez pisarza bohaterowie, na czele z hippisowskim detektywem Larrym „Dociem” Sportello, to nieodrodne dzieci swoich czasów, zanurzeni w oniryczno-narkotycznej rzeczywistości przedstawiciele odchodzącej do historii wrażliwości i nosiciele wartości, które w tamtym okresie zaczęły być otwarcie krytykowane, co miało bez wątpienia związek m.in. z medialnym nagłośnieniem sprawy Charlesa Mansona (wątek wielokrotnie poruszany w obrębie powieści). Pynchon z mieszaniną powagi i ironii ukazuje Californię przeszłości, taką, jaka była (lub mogła być), a jaka nie, znikająca – zgodnie zresztą z teorią przedstawioną przez jedną z bohaterek – jak mityczny ląd Lemurii, zatopiony gdzieś w odmętach Oceanu Indyjskiego. Sentymentalny nastrój potęgują pojawiające się co rusz cytaty i tytuły utworów muzycznych, w szczególności podgatunku surf rock, na punkcie którego w Los Angeles szalały w tym czasie tłumy. Konstrukcja scenograficzna – wszystkie dekoracyjne elementy przywołane do życia przez Pynchona-kronikarza, składają się na niezwykły, momentami mocno podkoloryzowany, ale ostatecznie uwodzicielski klimat sennej Kalifornii z narkotycznych snów. To z pewnością największa zaleta powieści.
Fabuła „Wady ukrytej” rozwija się dość prostolinijnie, zgodnie z przyjętą konwencją zmierzając do finałowej konfrontacji, po której następuje nieodwołalne rozwiązanie wszystkich zagadek. W międzyczasie nierzadko dryfuje jednak w mniej oczywiste rejony, meandrując właściwie bez wyraźnego sensu (dla logiki fabuły) w stronę rozlicznych dialogów, nic nie wnoszących ani do przebiegu akcji, ani nie odsłaniających niczego w materii portretowanego społeczeństwa. Sformułowany pokrótce na wstępie recenzji problem z ustosunkowaniem się do powieści Pynchona sprowadza się właśnie do poczucia rozmycia znaczenia „Wady ukrytej” – wrażenia, że pod powierzchnią, czyli mimo wszystko dość przewidywalną historią detektywistyczną, ciężko dostrzec cokolwiek więcej, czy raczej – nie wiadomo, co się za tym wszystkim (jeśli w ogóle) kryje. Być może amerykański autor wcale nie zamierzał po raz kolejny przekraczać własnych dokonań, a „Wada ukryta” stanowi w pełni świadome dzieło, bardziej przystępne, „mainstreamowe” w porównaniu z wcześniejszymi powieściami. Może być tak, że narzekania wynikają po prostu z irracjonalnej chęci otrzymywania od autora kolejnych rozbudowanych wariacji najlepszych utworów, albo przyzwyczajenia do ekstrawagancji formy i większego stylistycznego miszmaszu, wymagających intelektualnego wysiłku do rozszyfrowania – ale też, być może, odpowiedź jest prostsza. Może przecież być i tak, że Pynchon nie napisał powieści wybitnej. Jedynie dobrą. Warto się z nią jednak zmierzyć.