Wydana już dość dawno temu „Otchłań w niebie” Vernora Vinge’a to przykład naprawdę dobrej powieści SF z przemyślaną konstrukcją świata oraz interesującą, skomplikowaną i elegancko prowadzoną fabułą.
Przeczytaj to jeszcze raz: Kosmiczna układanka
[Vernor Vinge „Otchłań w niebie” - recenzja]
Wydana już dość dawno temu „Otchłań w niebie” Vernora Vinge’a to przykład naprawdę dobrej powieści SF z przemyślaną konstrukcją świata oraz interesującą, skomplikowaną i elegancko prowadzoną fabułą.
Vernor Vinge
‹Otchłań w niebie›
„Otchłań w niebie” była jedną z książek, które wygrałam w zorganizowanym przez „Esensję” konkursie na recenzję książkową. Przez dość długi czas powieść pozostawała nietknięta – w dużej mierze chyba z powodu… okładki. Wygięta pod nienaturalnym kątem kobieta w lateksie i na szpilach dzierżąca wielką spluwę sprawiła, iż spodziewałam się jakiejś radosnej space opery
1). Zniechęcający był także układ typograficzny – dość drobny druk, wąskie marginesy i odstępy między wierszami. W efekcie książkę najpierw przeczytał mój chłopak – spodobała mu się, a że jest on czytelnikiem znacznie bardziej wybrednym i wymagającym ode mnie, dało mi to do myślenia. Szybko jednak zrozumiałam, że „Otchłań…” to lektura wymagająca czasu i skupienia – stąd zostawiłam ją sobie na wakacje.
Powieść Vernora Vinge’a stanowi ucieleśnienie mojego wyobrażenia na temat „klasycznej SF”, przede wszystkim ze względu na duży nacisk położony na kwestie technologiczno-naukowe, sporą część akcji toczącą się w kosmosie czy kwestię kontaktu z obcą inteligencją. Całość sprawia przy tym wrażenie precyzyjnej konstrukcji, której każdy element (nawet, jeśli początkowo się na to nie zanosi) został przemyślany i umieszczony tam, gdzie powinien. Tekst jest długi (sądzę, że przy bardziej typowym rozmiarze czcionki i odstępach otrzymalibyśmy jak nic co najmniej 900-stronicowe tomiszcze), lecz w żadnym momencie nie ma się wrażenia „lania wody” przez autora – często książka sprawia wrażenie wręcz skondensowanej
2). Na pochwałę zasługuje też fakt, iż tak rozbudowaną fabułę (wyjąwszy retrospekcje, akcja książki obejmuje aż kilkadziesiąt lat, przy tym toczy się równolegle w dwóch miejscach) autor zamknął w jednym tomie, pozwalając czytelnikowi poznać kompletną historię.
W „Otchłani…” Vinge rozwija dwa główne wątki. Jeden związany jest z wyprawą dwóch ludzkich ekspedycji do układu gwiazdy OnOff, w którym odkryto gatunek istot inteligentnych, drugi natomiast przedstawia losy wybranych mieszkańców układu OnOff, ściśle powiązane z tamtejszą historią najnowszą. Wątki te są bardzo elegancko splecione, tak by uzupełniać się wzajemnie; do tego, gdy w jednym z nich akcja nieco spowalnia, w drugim dzieje się sporo, co podtrzymuje zainteresowanie czytelnika. Nietrudno zgadnąć, iż na samym końcu łączą się one w jeden – wtedy też mają miejsce najbardziej spektakularne wydarzenia. Dodatkowo kilka rozbudowanych retrospekcji wprowadza kolejny duży wątek, jakim jest przeszłość jednego z uczestników wyprawy – a ponieważ był on bardzo znaczącą postacią w historii swojej frakcji, te fragmenty wyjaśniają nie tylko motywy i poglądy bohatera, ale także początki i podstawy kultury Queng Ho.
Hasło „ekspedycja” kojarzy się przede wszystkim z SF „eksploracyjną”, skupioną na odkrywaniu przez bohaterów nowych światów. W „Otchłani w niebie” ten aspekt jest oczywiście obecny, niemniej na plan pierwszy wysuwają się kwestie polityczno-społeczne. Jak już wspomniałam – w stronę OnOff wyruszają dwie frakcje – wyżej wspomniani Queng Ho, stara nacja kosmicznych kupców nastawionych przede wszystkim na współpracę i dokonywanie transakcji, oraz Emergenci. Ci drudzy to wysłannicy z układu, gdzie – jak się później okazuje – panuje coś na kształt totalitarnego systemu kastowego, w dużej mierze opartego na niewolnictwie. Obydwie wyprawy docierają na miejsce w tym samym czasie. Jak nietrudno zgadnąć, współpraca nie trwa długo. Przez sporą część powieści, większość pozytywnych bohaterów-ludzi najwięcej czasu i uwagi poświęca przetrwaniu a w dalszych planach – zmianie zaistniałej sytuacji
3).
Osobną kwestią są losy mieszkańców planety orbitującej dookoła OnOff, zwanych przez ludzi pająkami. Vinge zdecydował się na ciekawy i oryginalny zabieg – przedstawił ich obraz „przefiltrowany” przez umysły ludzi – tłumaczy oraz naukowców obserwujących i badających miejscową cywilizację; przełożony na coś bliższego ludzkiej cywilizacji, kulturze czy historii. Przyznaję, początkowo mnie to lekko irytowało – pająki uśmiechające się, jeżdżące samochodami, posiadające imiona i nazwiska (w rodzaju Smith, albo Underhill), mieszkające w miastach nazywanych Princeton, czy Kingston. Natomiast wyraźnie widoczne było, że taka była koncepcja autora, po pewnym zaś czasie dostrzegłam, jak wdzięcznie została ona włączona w całość. Gdy się nad tym zastanowić, ludzie mają silne skłonności antropocentryczne, a obcy w utworach SF, jeśli nie są tylko tajemniczymi istotami, o których kompletnie nic nie wiadomo, podlegają zawsze mniejszej lub większej antropomorfizacji
4). W „Otchłani w niebie” autor przyznaje się do tej antropomorfizacji wprost, czyni ją jednym istotnych elementów – takie a nie inne postrzeganie pająków przez ludzi ma istotne znaczenie dla rozwoju fabuły.
Ma to swoją cenę – w „Otchłani w niebie” bardzo niewiele jest obcości, odmienności, których poczucie tak często stawiają sobie za cel pisarze SF. Tu przybiera ona formę zaledwie przebłysków – w miejscach, w których pająki nazbyt różnią się od ludzi (choćby ich rozmnażanie i rozwój), oraz przy końcu książki, gdy ogół mieszkańców ludzkiej stacji w układzie OnOff poznaje pająki nie tylko poprzez wyniki badań tłumaczy. Z drugiej jednak strony Vinge osiąga interesujący i bardzo korzystny efekt – wyraziste „odwrócenie optyki”. Czytelnikowi łatwiej jest identyfikować się z pająkami, a z ich punktu widzenia obserwujemy gwałtowny rozwój ich cywilizacji – w dużej mierze odpowiadający temu, co działo się na ziemi w XX wieku. Jest postęp naukowo-techniczny napędzany przez konflikty zbrojne, pokazane też zostają dylematy moralne i religijne, które on powoduje, pod koniec zaś wyścig zbrojeń prowadzi do pojawienia się zagrożenia nuklearnego. Z każdą kolejną stroną czytelnik coraz bardziej przekonuje się, że to pająki są tutaj „u siebie”. W efekcie gdy w końcu mieszkańcy Arachny dowiadują się o istnieniu przybyszów… w tej perspektywie to właśnie to ludzie stają się obcymi, zagrożeniem z kosmosu. Skłonienie czytelnika do takiego postrzegania uważam za duży atut powieści.
Dobrze, przynajmniej w moich oczach, prezentowały się także kwestie naukowo-techniczne. Jest ich dość sporo, lecz zostały zgrabnie wkomponowane w fabułę, przez co ich poznawanie nie męczy
5). Oczywiście pojawia się tu trochę „superwynalazków”, niemniej nie jest ich aż tak dużo. Nie mogę się wypowiadać na temat astronomii i fizyki, jednak kwestie związane z biologią nie wywoływały we mnie ochoty do bicia głową w ścianę tudzież wołania o pomstę do nieba
6). Moja druga połówka – z wykształcenia matematyk, mający co nieco do czynienia z informatyką – także nie narzekał (a bywa wyczulony na nonsensy związane z obsługą komputerów i programami). Do pomysłów własnych autora należą przede wszystkim lokalizatory oraz technologia fiksacji
7). Ta ostatnia zasługuje na szczególne uznanie – wyjaśnianie jej byłoby za dużym spoilerem, powiem więc tylko, że to bardzo elegancka ekstrapolacja
8), która przy tym zaskakuje na zasadzie pomysłu, przy którego poznaniu myślimy „że też ja na to nie wpadłem, to takie proste i konsekwentne”.
Jeśli chodzi o bohaterów (jak często bywa w tego rodzaju książkach, głównymi protagonistami są osoby bardzo inteligentne, wykształcone i obdarzone wszelkiego rodzaju talentami) – jest ich dość dużo, a miejsca niewiele, stąd zasadniczo w wielu przypadkach trudno mówić o pogłębionych portretach psychologicznych. Zazwyczaj ich wypowiedziom i wydarzeniom, w których uczestniczą, towarzyszą także krótkie, dobrze wkomponowane w całość myśli, które są przekonujące i prawdopodobne. Mimo to w wielu miejscach ma się wrażenie, że autor traktuje ich przede wszystkim jako katalizatory wydarzeń fabularnych – parokrotnie zdarza się też, iż postaci nagle i drastycznie zmieniają zdanie, co wydaje się mało wiarygodne.
Trochę mi także brakowało rozbudowanych opisów – w „Otchłani…” są one zazwyczaj skąpe – trudno dokładniej wyobrazić sobie wygląd bohaterów czy miejsca akcji – tego ostatniego było mi szczególnie żal, albowiem wydarzenia dziejące się w przestrzeni kosmicznej w pobliżu bazy ludzi umieszczonej na połączonych ze sobą asteroidach składających się z gigantycznych kryształów miały spory „potencjał malowniczości”, który nie został wykorzystany. W bardzo niewielu scenach Vinge starał się oddać nastrój danego miejsca – do takiej należy rozmowa Phama Nuwena z Gunnarem Larsonem, będąca jednym z moich ulubionych fragmentów książki.
Z kwestii bardziej technicznych: narzekałam trochę na układ typograficzny, choć z drugiej strony dzięki niemu całość dość zgrabnie mieści się w jednym tomie. W książce pojawia się trochę literówek (głównie „pozjadane” ostatnie litery wyrazów), ale sam przekład ogólnie rzecz ujmując brzmi dobrze.
„Otchłań w niebie” okazała się jedną z niewielu książek, które mogę naprawdę szczerze polecić każdemu, mającemu ochotę na „porządne SF”.
PS. Nurtuje mnie pytanie dotyczące jednego z użytych w książce terminów – może ktoś z czytelników „Esensji” (znający anglojęzyczną terminologię astrofizyczną) mógłby mi wyjaśnić. Vinge wymyślił sobie gwiazdę-anomalię, której aktywność cyklicznie się zmienia, czemu towarzyszy zmiana natężenia światła. W którymś momencie pada sformułowanie (towarzyszące takiej zmianie): „OnOff ustawiała się wzdłuż zakrzywionego promienia światła” – co brzmi na tyle głupio, że obstawiam tutaj błąd przekładu. Czy mogło tutaj chodzić np. o „krzywą zmian natężenia promieniowania w czasie”? Podobny zwrot pojawia się też wcześniej „Zapomnijmy o fizyce; zastanówmy się tylko nad zakrzywieniem biegu światła. Przez 215 z każdych 250 lat emituje mniej energii niż brązowy karzeł.” – tu kontekst wskazuje, iż raczej nie chodzi o soczewkowanie grawitacyjne. Za trzecim razem zaś mamy „Wybuch, zakrzywienie biegu światła, jak w przypadku periodycznej Q-nowej, po kilku Msekundach jego spektrum świadczy o reakcjach fuzji zachodzących w jądrze gwiazdy. A potem światło powoli gaśnie”. O co chodzi z tym światłem?
1) Jej autorem jest Piotr Łukaszewski, którego piękne ilustracje na okładkach cyklu „Ziemiomorze” sprawiły, iż książki te uważam za jeden z najcenniejszych elementów mojej biblioteczki. Widziałam też jego ilustracje do cyklu o Enderze – w obydwu przypadkach to, co przedstawiały, dość ściśle korespondowało z treścią powieści, dlatego uznałam, iż tutaj jest podobnie (nie żeby układy scalone oraz laska ze spluwą – choć akurat raczej nie tak ubrana, nie pojawiały się w powieści, chodzi raczej o sam efekt końcowy).
2) Chwilami ma się wrażenie, iż każda scena, postać, czy nawet z pozoru nieważne zdanie pełnią funkcję przysłowiowej „strzelby Czechowa”. Czasami bywa to lekko nienaturalne, niemniej zapamiętywanie, analizowanie i szukanie powiązań stanowi dodatkową przyjemność z lektury.
3) Mój chłopak za najbardziej udaną rzecz w „Otchłani…” uważa właśnie rozciągnięty na lata opis przymusowego współistnienia dwóch ludzkich społeczności.
4) Choć w „Otchłani…” podobieństwo wyglądu mieszkańców Arachny do pająków moim zdaniem powinno także w tę stronę przekierowywać skojarzenia ludzi – ot choćby wolałabym używania terminu „odnóża gębowe” zamiast „rąk pożywiających” (z drugiej strony akurat ten przykład może być kwestią niefortunnego przekładu na polski).
5) Pisząc „nie męczy”, mam jednak na myśli czytelnika, którego te kwestie choć trochę interesują i który lubi się od czasu do czasu w nie zagłębić, ponadto przystąpił do lektury „Otchłani…” oczekując przyzwoitego SF a nie lektury na jedno popołudnie.
6) Może tylko bakterie, zdolne do ultraszybkiego metabolizmu i rozpoczynania aktywności życiowej w temperaturze poniżej temperatury zamarzania atmosfery, wydają mi się całkowicie niemożliwą formą życia. Z drugiej strony – w sumie to nic nie wiadomo. Tu na ziemi, są mikroorganizmy zdolne żyć we wrzącej wodzie, wewnątrz lodu, na dnie oceanów w panującym tam gigantycznym ciśnieniu, czy w wodzie chłodzącej reaktory jądrowe.
7) Oczywiście obydwa pełnią istotną funkcję w fabule.
8) Jedyne, nad czym się zastanawiam, to czy możliwe jest tak dokładne manipulowanie polem elektromagnetycznym.
Aha - doczytałam jeszcze, że tym co łączy "Otchłań..." z "Ogniem..." jest osoba Phama Nuwena no i oczywiście samo uniwersum.