Esensja czyta: Listopad 2011 [Gail Carriger „Bezgrzeszna”, Umberto Eco „Cmentarz w Pradze”, Kerstin Gier „Błękit szafiru”, Wojciech Jagielski „Modlitwa o deszcz”, Piotr Langenfeld „Afganistan. Dotknąłem wojny”, Terry Pratchett „Nacja”, Jack Vance „Umierająca Ziemia / Oczy Nadświata”, Jeff VanderMeer „Finch”, Mario Vargas Llosa „Marzenie Celta” - recenzja]Esensja.pl Esensja.pl Oto comiesięczna porcja krótkich recenzji. Z jednej strony – nieco uboższa niż zwykle, bo omówiliśmy tylko dziewięć książek. Z drugiej – listopadowe krótkie recenzje są ponadprzeciętnie długie…
Esensja czyta: Listopad 2011 [Gail Carriger „Bezgrzeszna”, Umberto Eco „Cmentarz w Pradze”, Kerstin Gier „Błękit szafiru”, Wojciech Jagielski „Modlitwa o deszcz”, Piotr Langenfeld „Afganistan. Dotknąłem wojny”, Terry Pratchett „Nacja”, Jack Vance „Umierająca Ziemia / Oczy Nadświata”, Jeff VanderMeer „Finch”, Mario Vargas Llosa „Marzenie Celta” - recenzja]Oto comiesięczna porcja krótkich recenzji. Z jednej strony – nieco uboższa niż zwykle, bo omówiliśmy tylko dziewięć książek. Z drugiej – listopadowe krótkie recenzje są ponadprzeciętnie długie…
Gail Carriger ‹Bezgrzeszna› Z cyklami jest ten kłopot, że rzadko kiedy utrzymują równy poziom. Drugie części nader często bywają słabsze od pierwszych, a jeśli już, w drodze wyjątku, jest inaczej, problem tkwi w trzeciej. To właśnie przypadek „Protektoratu parasola” Gail Carriger. „Bezduszna” była lekka, zabawna i świeża, „Bezzmienna” choć świeżości pozbawiona, nadrabiała jeszcze większą dozą humoru, a „Bezgrzeszna”… cóż, z „Bezgrzeszną”, niestety, jest kłopot. Niby wszystko pozostaje bez zmian. Akcja biegnie wartko, bohaterowie są sympatyczni, a końcówka mocno przewidywalna, czego zresztą za wadę nie uważam, bo nie jest to cykl, który czytałoby się dla zaskakujących zwrotów. Na plus zapisuję „Bezgrzesznej” fakt, że dowiadujemy się tu sporo ciekawych rzeczy na temat natury nieludzkich i nadprzyrodzonych, na minus natomiast zmieniającą się bez uzasadnienia osobowość przyjaciółki głównej bohaterki. W pierwszej części Ivy była uroczą i niezbyt mądrą trzpiotką, w drugiej autorka zrobiła z niej koncertową idiotkę, a w trzeciej okazuje się, że dziewczyna tylko głupią udaje, w rzeczywistości zaś jest bystrzejsza niż można by sądzić. To jednak drobiazg, tak naprawdę główną wadą jest wyraźnie słabszy poziom dowcipów – książka, owszem, nadal potrafi rozbawić, jednak nie aż tak bardzo jak dwa wcześniejsze tomy. Jednak mimo spadku autorskiej formy warto po „Bezgrzeszną” sięgnąć, choćby dla bezpretensjonalnego uroku, jakim emanuje cały cykl – i oczywiście z nadzieją, że czwarta część będzie lepsza. Umberto Eco ‹Cmentarz w Pradze›Nowa powieść „młodego pisarza” (jak sam się z przekąsem określa) Eco to wielka narracja o poszukiwaniu Uniwersalnej Formuły Spisku. Dając wyraz swojej nieprzemijającej fascynacji najróżniejszymi dziejowymi teoriami spiskowymi, szczególnie tymi o charakterze globalnym i oskarżycielskim, włoski pisarz postanowił przyjrzeć się historii powstania „Protokołów Mędrców Syjonu”, bezsprzecznie jednego z bardziej niesamowitych tekstów w dziejach kultury europejskiej. Na pierwszy rzut oka kojarzy się to z jego wcześniejszą powieścią „Wahadło Foucault” (wyprzedzającą o dobre dwadzieścia lat tematykę spopularyzowaną za sprawą thrillerów Dana Browna), tym razem jednak rzecz nie dotyczy współczesnych tropicieli tajemnych spisków, ale sięga czasów historycznych. Akcja rozgrywa się w dziewiętnastym wieku, bohaterem zaś – a zarazem autorem dziennika odnalezionego przez narratora – jest Simonini, postać fikcyjna, w logice całej opowieści spełniająca rolę nie tylko przewodnika po meandrach ówczesnej polityki, co również sprawcy-spiskowca bezpośrednio zaangażowanego w bieżące rozgrywki międzypaństwowe. W trakcie długiego żywota Simonini działał jako tajny agent różnych europejskich sił, nierzadko na kilka frontów, zawsze jednak doprowadzając do wydarzeń w dużym stopniu zmieniających bieg historii. To kapitalna postać, pełna sprzeczności, geniusz-socjopata, którego tożsamość obrazuje ducha epoki, w tym zyskującego na znaczeniu antysemityzmu. Eco jak zawsze prezentuje się jako genialny erudyta: powieść ma słuszny ciężar faktograficzny, barwnie przedstawione tło socjologiczno-kulturowe (w tym wysmakowane opisy kulinariów), co miłośnikom dłubania w historii społecznej zapewni źródło wielu radości płynących z odkrywania przemycanych co rusz tropów, autorskich dociekań tudzież zmyśleń. Dodatkowym smaczkiem „Cmentarza w Pradze” jest też niejasny status bohatera, który snuje opowieść o swoim wieloletnim życiu niejako ustami dwóch postaci, w intrygująco schizofrenicznym dialogu na piśmie, który stara się jakoś opanować (ustrukturyzować i opatrzyć komentarzem) trzeci narrator, szczęśliwy znalazca zapisków Simoniniego. Czytając nową powieść Eco, należy uzbroić się w pokorę – wobec talentu autora, który jak nikt inny potrafi udowodnić, że możliwe jest połączenie teorii i praktyki w znakomitym stylu godnym dawnych mistrzów literatury. Kerstin Gier ‹Błękit szafiru› Przyznaję, miałam pewne obawy co do „Błękitu szafiru”. Raz, że to środkowa część trylogii, a takie często bywają najsłabsze, dwa, że poprzedni tom zakończył się pocałunkiem Gwen i Gideona, co sugerowało w dalszej części albo nudną sielankę albo sercowe kłopoty sztucznie piętrzone na drodze młodej pary. Z przyjemnością jednak donoszę, że żadne z tych przewidywań się nie sprawdziło. Sercowe kłopoty są, owszem, ale ze sztucznością nie mają nic wspólnego, a intryga obejmująca liczne skoki w czasie i jeszcze więcej tajemnic coraz bardziej się zagęszcza, trzymając czytelnika w napięciu. W „Błękicie szafiru” nie zabraknie nowych zagadek i nowych bohaterów, będą także momenty dramatyczne i dowcipne – wśród tych ostatnich moim faworytem jest scena pewnego osiemnastowiecznego wieczorku, na którym Gwendolyn nadużywa alkoholu, a potem… zresztą, przeczytajcie sami. Warto, bo cykl Gier to chyba modelowy przykład dobrej, młodzieżowej literatury: jest tu i niebanalny pomysł i sympatyczni, wiarygodni bohaterowie, jest wciągająca fabuła oraz sporo humoru zręcznie połączonego z powagą. Teraz pozostaje już tylko trzymać kciuki, żeby trzeci tom był równie dobry. Wojciech Jagielski ‹Modlitwa o deszcz› Joanna Kapica-Curzytek [80%] Wojciech Jagielski jest jednym z największych polskich reportażystów. Udowodnił to między innymi tomem reportaży „Modlitwa o deszcz”. Jest to plon jego licznych podróży do Afganistanu, podczas rewolucji talibów w latach 90. XX wieku. Jak pisze Jagielski, Afganistan to kraj, gdzie „dotychczasowe kryteria logiczne i etyczne okazują się zupełnie nieprzydatne”, a tamtejsza rzeczywistość jest tak odmienna od naszej, że aż niepojęta. Światopogląd islamskich ekstremistów i zaprowadzony przez nich reżim wymykają się jakimkolwiek próbom scharakteryzowania go naszym językiem i za pomocą naszego systemu wartości. A jednak opisanie tego straszliwego fenomenu, i to tak wszechstronne, powiodło się Wojciechowi Jagielskiemu. Książka jest znakomitym owocem jego tytanicznej pracy. Z przywódcami talibów autor rozmawiał osobiście, przyglądał się wnikliwie jak wygląda Afganistan, próbując przede wszystkim zrozumieć, o co chodzi tamtym ludziom, do czego dążą i jak wygląda obraz ich świata. Autor cierpliwie i drobiazgowo analizuje ten bodaj najbardziej zawikłany gordyjski węzeł dziejów naszego globu. Kreśli portret nieugiętych ludzi, którzy nigdy nie poddali się żadnym obcym wpływom. „Modlitwa o deszcz” to szeroka panorama Afganistanu, opis jego historii – dawnej i tej najnowszej, gdzie ostatnie lata przyniosły tyle ważnych wydarzeń. Jest to książka niełatwa w odbiorze, bo wymaga wielkiego skupienia podczas czytania, tyle jest tu nagromadzonych faktów i nazwisk. Ale jej lektura pozwoli dużo lepiej zrozumieć sytuację polityczną tamtego regionu świata i uświadomić sobie, jak różnorodna kulturowo jest nasza planeta. Najnowsze wydanie „Modlitwy o deszcz” zostało uzupełnione epilogiem, napisanym już po upadku reżimu talibów. Piotr Langenfeld ‹Afganistan. Dotknąłem wojny› Dwie kilkutygodniowe wyprawy do Afganistanu to zdecydowanie zbyt mało, by napisać dobrą książkę o tym kraju. „Afganistan” Langenfelda jest nudnym zapisem wizyt w amerykańskch bazach wojskowych w różnych rejonach tego kraju, patroli, na które był zabierany oraz kilku sporadycznych wymian ognia, na jakie trafił w towarzystwie żołnierzy. Autor nie próbuje zrozumieć Afganistanu (wbrew temu, co napisano na okładce), bo jego wiedza na temat tego kraju jest niemal zerowa (jednocześnie na samym wstępie stwierdza on dumnie „Afganistan. Polakom w większości nic to nie mówi.”). Jak widać po książce Jagielskiego, ten górzysty kraj nie jest wcale taką wielką niewiadomą, a twierdzenie, że ludzie nie mają żadnego pojęcia o kraju, do którego zostały wysłane polskie siły zbrojne jest najzwyczajniej w świecie głupie. Autor przez większość książki opisuje wydarzenia niewarte uwagi (siedzieliśmy w bazie, czekaliśmy na transport, nudziliśmy się), by tu czy tam zainteresować czytelnika nietypowymi informacjami na temat odwiedzonych miejsc. Tylko że każdemu takiemu opisowi towarzyszy podkreślenie faktu ich wyjątkowości („Tego nie pokazują w telewizji”), a mentorski styl autora nie ułatwia lektury. Tak naprawdę doświadczenia Langenfelda z Afganistanu mogłyby wystarczyć co najwyżej na kilka krótkich artykułów; rozdmchiwanie tego do rozmiarów książki (ponad dwieście stron wliczając kilkadziesiąt zdjęć) uważam za bardzo zły pomysł. Nie zamierzam polemizować z opiniami moich redakcyjnych kolegów 1) – „Nacja” to naprawdę dobra powieść: mądra, chwilami przejmująca, często zabawna, lekka w stylu a ważka w treści, napisana z myślą o młodszym czytelniku ale oferująca ciekawą lekturę także nieco starszym odbiorcom, wreszcie – niosąca prawdziwie humanistyczne przesłanie. Mogę śmiało powiedzieć, że ujęła mnie już od pierwszych stron. Pomysł ze światem równoległym nie jest może pierwszyzną, za to osadzenie akcji w tamtejszym odpowiedniku Oceanii zdecydowanie wyróżnia utwór Pratchetta na tle wielu innych powieści fantastycznych. Wizja wysp i ich mieszkańców należy do udanych – widać, że została przemyślana, aż do licznych drobnych szczegółów, które przydają jej wyrazistości. Elementy zmyślone zostały zgrabnie wkomponowane w zaczerpnięte z naszej rzeczywistości. Wrażenie robi zarówno opis przyrody, jak i przedstawienie lokalnych zwyczajów i wierzeń. Autor kreśli przed oczyma czytelnika mały, rządzący się własnymi prawami świat, który na kartach książki żyje własnym życiem. Para bohaterów pierwszoplanowych wypada ciekawie i wiarygodnie, relacja pomiędzy nimi także nakreślona jest z wyczuciem i nie zatrąca o banał. Kilka drugoplanowych postaci również zasługuje na uznanie, przy czym dotyczy to przede wszystkim rodzimych mieszkańców wysp – wśród nich w pamięć zapada zwłaszcza stary kapłan Ataba, który szczęśliwie nie został przedstawiony płytko i jednostronnie (pomimo typu, na jakim został oparty). Styl Pratchetta stanowi kolejny ogromny atut – pisarz splata powagę z dowcipem w sposób, który nie ujmuje niczego żadnemu z nich. Humor jest niewymuszony, przemyślenia bohaterów naturalne, opisy sugestywne. Oto niewielka próbka: „Czasem się śmiejemy, bo nie mamy już siły na płacz. Czasem się śmiejemy, bo zasady poprawnego zachowania przy stole na plaży wydają się zabawne. A czasem się śmiejemy, bo żyjemy, chociaż nie powinniśmy”. „Zwracamy się więc do milczących bogów, bo są lepsi od ciemności”. I dla odmiany nieco mniej poważnie: „Nie należy strzelać do ludzi, zwłaszcza jeśli nie zostało się im przedstawionym”. Brawa niewątpliwie należą się także tłumaczowi. By jednak nie było zbyt pięknie, powiem, że spodobała mi się przede wszystkim pierwsza połowa książki: zalanie rodzimej wyspy młodego Mau – tytułowej Nacji – przez tsunami, poczynania chłopca i jego niespodziewanej towarzyszki tuż po katastrofie, przybycie innych ocalałych. Jest tu sporo naprawdę mocnych fragmentów (wśród nich chyba najbardziej ten, kiedy chłopak „grzebie” swoich bliskich). Potem jednak, jakby ktoś powiedział Pratchettowi „hej, to miała być książka dla dzieciaków a nie nowa wersja księgi Hioba” – przemyślenia nagle ustępują akcji, pojawia się też więcej motywów fantastycznych (wyprawa w zaświaty, odkrycie w jaskini). Paradoksalnie wprowadzenie sił nadnaturalnych odebrało temu światu sporo uroku przynajmniej w moich oczach. Ponadto na Nację przybywają biali: czarne charaktery, którzy są już niestety do bólu sztampowi, i wszystko gwałtownie skręca w stronę powieści przygodowej. W zakończeniu powraca trochę wcześniejszej zadumy, Pratchett zdecydował się także na rozwiązanie wątków bohaterów nie spełniające najoczywistszych oczekiwań czytelnika (choć może należałoby tu napisać – czytelniczki). Niezależnie od owych różnic w charakterze poszczególnych części, „Nacja” jest książką ze wszech miar wartą lektury. Warto polecić ją zwłaszcza osobom, które chciałyby bliżej poznać twórczość angielskiego pisarza niekoniecznie zaczynając przy tym od książek ze Świata Dysku. Jack Vance ‹Umierająca Ziemia / Oczy Nadświata› Po „Umierającą Ziemię” sięgnęłam niejako nie po kolei, gdyż najpierw przeczytałam antologię opowiadań napisanych w hołdzie dla Vance’a przez jego młodszych kolegów po piórze. „Pieśni Umierającej Ziemi” tak mi się spodobały, że zapragnęłam poznać pierwowzór. Nie rozczarowałam się. Tym, co urzekło mnie przede wszystkim, była wyobraźnia autora. Wykreowany przez niego świat to miejsce niezwykłe, wyróżniające się nawet na tle wielu innych, późniejszych utworów fantasy, których autorzy mogli czerpać z twórczości poprzedników (na marginesie dodam, że czytana przeze mnie dawno temu trylogia „Lyonesse” – również Vance’a – nie zrobiła na mnie aż takiego wrażenia). Jest to o tyle ciekawe, że wyczuwa się pewien dystans, umowność, szczególnie we fragmentach o dosyć ironicznym wydźwięku. Vance nie dbał także o to, by stworzyć spójną, przemyślaną koncepcję swojego uniwersum, raczej podążał za pomysłami i obrazami. Stworzona przezeń wizja jest jednak niezwykle sugestywna – wielki udział w tym mają przemawiające do wyobraźni czytelnika opisy miejsc. Malownicze, mieniące się tysiącami kolorów pejzaże, ruiny, wioski i miasta wraz z ich rozmaitymi mieszkańcami robią niezapomniane wrażenie. Zadziwia lekkość, z jaką Vance snuje swoje opowieści, zasypując przy tym pomysłami. Ot, choćby magiczne soczewki, które pozwalają swoim właścicielom, żyjącym w cuchnącej, zapadłej i nędznej wsi, widzieć zamiast swojego prawdziwego otoczenia pełne luksusów pałace – pomysł wielokroć wykorzystywany (głównie w SF), lecz pamiętajmy, że „Umierająca Ziemia” powstała pół wieku temu. Albo Ampridatwir – miasto zniszczone w zamierzchłych czasach, przez walczących ze sobą wyznawców dwóch bóstw, którzy żyją w ruinach nadal podzieleni na Zielonych i Szarych z tym, że obecnie nawet nie postrzegają siebie wzajemnie, zaś przybysz z zewnątrz w zależności od doboru kolorów ubrań może być niewidzialny dla którejś ze stron, albo stać się wrogiem obydwu (ciekawe, czy China Mieville czytał opowiadania Vance’a). Lub też scena, gdzie Cugel (oczywiście nieświadom wagi swojego czynu) zjada ucieleśnioną istotę wszechświata. Do tego nie wszystkie cudowności pojawiające się w książce zostają wyjaśnione a te niedopowiedzenia przydają posmaku tajemnicy. Świat i pomysły są największymi atutami „Umierającej Ziemi”. Jeśli chodzi o fabuły – te są przeważnie proste, bohaterowie takoż nie zasługują na miano skomplikowanych. Styl Vance’a jest bardzo charakterystyczny, podobnie pojawiający się w opowiadaniach humor, przez co pewnie nie każdemu przypadną one do gustu. W książce wydanej przez Solaris mieszczą się dwa tomy – „Umierająca Ziemia” to właściwie zbiór sześciu opowiadań, podczas gdy „Oczy Nadświata” są mikropowieścią, przedstawiającą historię Cugela Sprytnego. Przyznam, że wolę „Umierającą Ziemię”, gdyż czytanie o perypetiach Cugela, który nie tylko jest dość wrednym typem, ale i niszczy niemal wszystko, czego się tknie oraz sprowadza nieszczęścia na napotkanych ludzi trochę mnie irytowało. Nie sposób jednak odmówić „Oczom Nadświata” sarkazmu, czasami przeradzającego się wręcz w dość zjadliwą satyrę. Całość niewątpliwie zasługuje na uwagę. Trzecia część cyklu o Ambergris, stanowiąca dopełnienie historii opisanej wcześniej na kartach „Miasta szaleńców i świętych” oraz „Shriek: Posłowie” i w znacznej mierze rozwiązująca większość pojawiających się tam zagadek i niedopowiedzeń. „Finch” ukazuje miasto w stanie rozpadu całkowitego, wywołanego rządami szarych kapeluszy, którzy z okrutną obojętnością „zagrzybiają” na wszelkie sposoby jego mieszkańców – przemieniają bądź to w niewolników napędzanych narkotycznym głodem, bądź też w potulnych i służalczych Stronników-szpiegów, czy wreszcie w buntowników (ostałych po klęsce Rewolucji), niemrawo spiskujących gdzieś w izolowanych dzielnicach, snujących fantazyjne wizje zwycięstwa nad znienawidzonymi okupantami. W tej brutalnej, dusznej rzeczywistości stara się odnaleźć John Finch, detektyw na usługach szarych kapeluszy, zmuszony do prowadzenia beznadziejnego śledztwa dotyczącego podwójnego morderstwa; wątek kryminalny, choć wzięty rodem z konwencji noir, stanowi zaledwie jeden z elementów błyskotliwie skonstruowanej fabuły, korzystającej również z licznych retrospekcji, halucynacji, wizji sennych (choć nie mniej realnych). Powieść VanderMeera przeznaczona jest jednak wyłącznie dla czytelników obznajmionych z treścią poprzednich książek. Co prawda można czytać „Fincha” osobno, ale ucina to wiele kontekstów i w rezultacie gmatwa historię bardziej nawet, niż czyni to sam autor. Przede wszystkim jednak udało się amerykańskiemu pisarzowi oddać ducha trawionego wzbierającym szaleństwem miasta – mrocznego, wilgotnego, morfującego i niszczejącego, a na domiar złego skonfliktowanego wewnętrznie na tylu poziomach, że odnaleziony sojusznik prędko okazuje się wrogiem, a ukochany – zdrajcą służącym siłom nieprzychylnym Ambergis. „Finch” to dobrze napisana, mieszająca gatunki powieść: fantastyka, jakiej chce się czytać jak najwięcej. Mario Vargas Llosa ‹Marzenie Celta› Przyznaję, rozczarowałam się nieco tą książką, może dlatego, że po prostu czegoś innego się spodziewałam? Pod względem przygotowania faktograficznego „Marzenie Celta” jest imponujące, pod względem emocji, jakie budzi – niestety już mniej. Jeśli chodziło o pokazanie, do jakiego okrucieństwa zdolny jest człowiek i jak prymitywne warunki potrafią zmienić ludzi w bestie, to moim zdaniem wyszło pół na pół. Llosa, owszem, pokazuje, ale nie pozwala czytelnikowi się wzruszyć. „Marzenie Celta” momentami przypomina swoisty „katalog cierpień Trzeciego Świata”, postaci już nawet nie trzecio- a czwartoplanowe pojawiają się tu na chwilę, by zademonstrować swoją krzywdę i znikają, a monotonia podobnych do siebie, pełnych przemocy scen oraz dylematów moralnych głównego bohatera zaczyna w pewnym momencie nużyć. W rezultacie książkę docenia się raczej na poziomie intelektu niż uczuć. Wyjątkiem pod tym względem jest trzecia, ostatnia część powieści – ta poświęcona Irlandii. Tam dramat wreszcie jest prawdziwy, a wybory dokonywane przez bohatera znacznie bardziej niejednoznaczne i przez to budzące więcej emocji. Ciekawe (i momentami szczerze mówiąc dość przerażające) jest również czytanie o Irlandczykach, którzy okazują się zdumiewająco do Polaków podobni. Tę książkę powinni przeczytać wszyscy, którym się wydaje, że jesteśmy choć trochę oryginalni w pomysłach typu: „naród, który wiele wycierpiał, szczególnie upodobany przez Boga” lub „zróbmy powstanie, co prawda je przegramy, ale krew naszych męczenników zbliży nas do upragnionej wolności”. Niestety, bracia z Zielonej Wyspy też na to wpadli.
|