Jeździł samochodem bez tablic rejestracyjnych. Uważał, że najlepszym dowodem na istnienie Boga jest LSD. Z nieporęcznej, topornej maszyny zmienił komputer w wysmakowane cacko. Nie znosił Microsoftu. Uważał, że jego rolą jest łączenie technologi i sztuki. To z pewnością mu się udało, przekonuje Walter Isaacson w biografii „Steve Jobs”.
Steve Jobs wielkim poetą był
[Walter Isaacson „Steve Jobs” - recenzja]
Jeździł samochodem bez tablic rejestracyjnych. Uważał, że najlepszym dowodem na istnienie Boga jest LSD. Z nieporęcznej, topornej maszyny zmienił komputer w wysmakowane cacko. Nie znosił Microsoftu. Uważał, że jego rolą jest łączenie technologi i sztuki. To z pewnością mu się udało, przekonuje Walter Isaacson w biografii „Steve Jobs”.
Walter Isaacson
‹Steve Jobs›
Istnieją samochody, takie jak Porsche, Ferrari czy Prius, których posiadanie jest dla ludzi powodem do dumy, ponieważ to, czym jeżdżę, mówi coś o mnie samym. W taki sam sposób ludzie postrzegają produkty Apple.
Słowa te nie padły z ust Jobsa, szef Apple’a mógłby jednak podpisać się pod nimi obiema rękoma. Przez całe życie dążył do stworzenia marki komputerowej, która kojarzyłaby się ludziom ze stylem życia. Dzisiaj wielu ludzi nie znosi firmy z logo nadgryzionego jabłka, wielu też uwielbia, trudno jednak nie mieć w stosunku do niej żadnych emocji.
Podobnie było z samym Jobsem. Poznając go z książki Isaacsona miałem wrażenie, że mało kto mógł mieć wobec niego letnie uczucia. Fani go kochali, współpracownicy chyba bardziej nienawidzili. Konkurencja (Microsoft, Sony, Google) zazdrościła, a bliscy… No cóż, tego na dobrą sprawę nie dowiemy się z książki. O tym jednak dalej.
„Mówimy Apple, myślimy Jobs” – taką parafrazą można by podsumować życie twórcy iPoda i Maka. Jobs był przede wszystkim związany z Apple’em; nawet na wygnaniu (1985 – 1997), nawet kiedy kierował Pixarem, nawet kiedy umierał. Taka też jest biografia twórcy iPhone’a – skupiająca się przede wszystkim na jego obecności w firmie.
Nie będę tutaj omawiał poszczególnych etapów z życia Jobsa, chociaż opowieść o jego perypetiach jest fascynująca. Pokazuje niesamowitą determinację i przywiązanie do stworzonej w 1976 firmy komputerowej. Nawet w najgorszych latach, kiedy toczył wojny o swoje produkty, albo czując się oszukanym przez kolegów z pracy, Jobs nigdy nie stracił wiary w Apple’a. Uważał, że ze spółką jest związany na dobre i na złe.
Życie dla Jobsa było pracą, praca zaś była związana z firmą. Dobrze ilustruje to pierwsze zdanie powieści, dla której szef Apple’a był pierwowzorem: „He was a man too busy to flush toilets”. Jest coś niesamowitego w biografii Jobsa – zarazem fascynującego i odpychającego. Człowiek, który całe swoje życie poświęcił jednemu celowi, wielokrotnie po trupach dążąc do celu, budzi podziw, ale też przerażenie.
Jobs potrafił niszczyć ludzi, nie tylko wyżywając się na nich, ale także zmuszając do wyczerpującej pracy, byle tylko w określonym czasie wykonać projekt. Kiedy powziął już jakąś decyzję – np. o przyśpieszonym wprowadzeniu produktu – nic nie było go w stanie powstrzymać. Przyjaciele nazywali to „polem zakrzywienia rzeczywistości”, co było chyba tylko eufemizmem na określenie zwykłego tyrana.
Jeżeli wliczymy do tego wybuchowy, niekiedy histeryczny charakter, często chamskie zachowanie, a jednocześnie ogromną szczerość wobec innych, otrzymujemy niezwykłą mieszankę, z którą zapewne trudno było żyć innym. Co najbardziej mnie zainteresowało, Jobs nawet pod koniec życia nie spokorniał. Toczony przez złośliwego raka, nadal żelazną ręką prowadził firmę, regularnie sprowadzając do parteru swoich pracowników.
Cena, którą zapłacił za doprowadzenie Apple’a do pozycji jednej z najdroższych spółek na świecie była wysoka. Zastanawiam się, dlaczego tak bardzo drażniło mnie to podczas lektury biografii. Być może w naszej bądź co bądź katolickiej, pozbawionej protestanckiego etosu kulturze, inaczej patrzy się na kwestię pracy. Co innego taki Czesław Miłosz czy inny Iwaszkiewicz – z przyjemnością obserwuje się ich całkowite oddanie twórczości literackiej.
Jobs wielokrotnie podkreślał, że stara się być artystą. Łączyć technologię ze sztuką. Coś w tym jest, korzystanie z produktów Apple’a przypomina niekiedy obcowanie z wysokiej próby poezją. Może więc, kim dla ludzi wykształconych był Miłosz, tym dla technologii Jobs?
Nie chodzi jednak tylko o to. Czego na przykładzie wielkich pisarzy czy poetów nie widać tak wyraźnie, wyłazi na wierzch dzięki twórcy iPoda. Geniusz ma swoją cenę, często bardzo wysoką. Łatwo jest mówić o poświęceniu się dla sztuki, wyrzeczeniach itd., kiedy jednak przechodzimy do konkretów, robi się nieprzyjemnie.
Przyglądając się dzięki Isaacsonowi życiu Jobsa widzimy, jak wiele twórca potęgi Apple’a stracił. Relacje z córką z pierwszego związku, z dziećmi i żoną, wreszcie – z przyjaciółmi, których niekiedy (dla dobra firmy) po prostu wykorzystywał. Gdyby wziąć pod uwagę nie produkty, które zostawił po sobie, ale stosunkach z ludźmi, podziw dla Jobsa topnieje w oczach.
To najsłabsza – zaraz po wnioskach ogólnych – część książki. Isaacson tak bardzo skupił się na pracy, że żywy człowiek niemal zupełnie mu umknął. Na podstawie biografii trudno powiedzieć, kim naprawdę Jobs był. Czy tylko upierdliwym cholerykiem, nieustannie atakującym innych? Egoistą niepotrafiącym poświęcać swoim bliskim choćby minimum swojego czasu? Takie myśli pojawiają się podczas lektury, ale powstają one bardziej między wierszami, niż dzięki Isaacsonowi.
Z jednej strony można zrozumieć biografa, który nie chciał pakować się z butami w życie osobiste bohatera. Jobs zmarł ledwie kilka miesięcy temu, jego rodzina z pewnością nadal przeżywa trudne chwile. Nie dziwię się zatem delikatności, z jaką Isaacson podchodzi do tematu, zważywszy zwłaszcza na wiek dzieci Jobsa. Niestety, ma to również swoje konsekwencje.
„Steve Jobs” to książka, z której niewiele dowiemy się o życiu osobistym CEO Apple’a. Są wprawdzie rozdziały poświęcone relacjom z bliskimi współpracownikami (Tim Cook, Jonathan Ive), byłymi dziewczynami i żoną. Wszak ich opisy budowane są w ten sam sposób co narracja dotycząca najważniejszych projektów w firmie. Jest problem, Jobs znajduje odpowiednich ludzi, forsuje swój pomysł i doprowadza przedsięwzięcie do szczęśliwego zakończenia.
Tak jest na przykład z opisem małżeństwa z Laurene Powell. Jobs chce założyć stały związek, lecz nie może znaleźć odpowiedniej kobiety (Joan Baez nie chce mieć dzieci). Na horyzoncie pojawia się Powell, Jobs dość prędko postanawia się z nią związać, a następnie wziąć ślub. Jego wybuchowy charakter i egoizm równoważone są przez spokojną, acz stanowczą Powell. Happy end, małżeństwo możemy odfajkować i przejść do następnego tematu.
O ile taka narracja sprawdza się podczas opisu wprowadzania nowych produktów czy walki z konkurencją, o tyle nie gra jeżeli chodzi o życie osobiste bohatera. A może takowego Jobs po prostu nie miał? Isaacson stworzył korporacyjną biografię Jobsa. Wyobrażam sobie, że będzie ona zadawana jako praca domowa aplikantom w Apple’u.
Kim był Steve Jobs? Geniuszem i wizjonerem, który zrewolucjonizował rynek komputerów, muzyki cyfrowej i urządzeń przenośnych? A może sprawnym menadżerem, umiejącym dostać to, czego pragnął? Biografia Isaacsona powinna przypaść do gustu raczej tym czytelnikom, którzy wyznają pierwszą z tez. Jobs przedstawiony został jako wybitna postać, której „zamiłowanie do perfekcji i nieokiełznany zapał zrewolucjonizowały sześć różnych dziedzin: komputery osobiste, animację, tworzenie muzyki, telefony, komputery przenośne oraz system publikacji elektronicznych”.
Na takie peany łatwo się skrzywić. Jobs w gruncie rzeczy nie wymyślił niczego innego – nawet uznawany za rewolucyjny interfejs graficzny wprowadzony w pierwszym Macintoshu był skopiowany od Xeroksa. Smartfony i tablety również istniały przed iPhone’em i iPadem. Jobs umiał jednak doprowadzić wybrane produkty do perfekcji. Zarówno z technicznego jak i (a może przede wszystkim) marketingowego punktu widzenia.
Słynne konferencje Apple’a, na których prezentował nowe produkty były idealnie zaplanowanymi przedstawieniami, spektaklami budzącymi dreszcz emocji wśród fanów i każdorazowe zainteresowanie mediów. Zarówno komputery Mac, iPody, iTunes, iPhone czy iPad zawsze wprowadzane były jako maksymalnie dopracowane, piękne produkty. Żadnych niedoróbek. Krąży opowieść o tym, jak Jobs na kilka godzin przed premierą iPoda kazał swoim pracownikom wymienić cały zapas urządzeń przeznaczonych dla dziennikarzy. Powód? Podczas wpinania słuchawek do iPoda nie słychać było charakterystycznego kliknięcia.
Takich opowieści jest więcej. Cały projekt iPada cofnięto niemal do zera, opowiada Isaacson, ponieważ Jobs miał wrażenie, że produkt nie wygląda wystarczająco przyjaźnie dla użytkownika. Chodziło o to, aby samo spojrzenie na iPada skłaniało nas do wzięcia go do ręki i dotknięcia. Tylko ktoś, kto ma obsesję na punkcie prostoty i piękna może zajmować się wyglądem zasilaczy do laptopów, albo tygodniami oglądać „Toy Story”, dopracowując każdą scenę filmu.
Jobs jako pierwszy zauważył, że liczy się nie tylko to co pod maską (hardware), ale również wygląd i estetyka. Że klient zasługuje nie tylko na sprawne urządzenie, ale przede wszystkim na piękne urządzenie. Przejdźcie się kiedyś do sklepu z komputerami Apple’a. To trochę tak jakby z zarośniętej chwastami przydomowej działki, gdzie królują krasnoludki i wodne oczka, przenieść się do ogrodu zen. Prostota i piękno.
Oczywiście nie wszyscy będą się zachwycać produktami Apple’a. Kwestia gustu. Bill Gates, który nie umiał docenić pierwszych iMaków, śmiał się, że użytkownik może sobie pochlapać swojego peceta farbą i też będzie miał oryginalny wygląd. W dodatku za dużo niższe pieniądze, bo przecież Apple się ceni i swoje produkty sprzedaje znacznie drożej niż konkurencja. Może i racja, przypomina to jednak przypinanie znaczka mercedesa do poczciwego Fiacika.
Na przecięciu technologii i sztuki
Jobs lubił w trakcie swoich konferencji pokazywać slajd ze znakiem przecinających się dwóch ulic: Technologii i Sztuki. To było jego życiowe motto – tworzyć produkty, które łączą obie dziedziny w harmonijną całość. Można nie zgadzać się, że szef Apple’a był geniuszem, że wprowadzał innowatorskie produkty, nie można mu wszak odmówić racji w tej jednej kwestii.
Urządzenie elektroniczne może również być dziełem – jeśli nie od razu sztuki – to dobrego rzemiosła. Powinno nie tylko być poręczne, ale również piękne. Ten zapomniany niestety ideał, Jobs odkurzył i nadał mu nowy, technologiczny wymiar. Być może to właśnie jest największy wkład Jobsa we współczesną technologię. Nauczył nas, że komputer również może być piękny.
I jeszcze jedna rzecz, o której muszę wspomnieć. Różnie można podchodzić do życia Jobsa opisanego przez Isaacsona. Do gnębiących go demonów, postawy wobec bliskich i współpracowników. Jednego nie można mu odmówić i jednego można się odeń nauczyć. Pasji.
W tym jak CEO Apple’a podchodził do tworzenia produktów przypomina największych poetów czy pisarzy. Takiego cyzelowania, poprawiania i dopracowywania dzieła, takiej dbałości o szczegół brakuje wielu twórcom. Można by tu porównać Jobsa do Flauberta tygodniami męczącego się nad jednym zdaniem. Tylko pozazdrościć.

"przypomina to jednak przypinanie znaczka mercedesa do poczciwego Fiacika."
Wehikuł Pana Samochodzika się kłania :>
BTW Mercedesa.