„Łowcy głów” to pierwszy w Polsce kryminał autorstwa norweskiego mistrza Jo Nesbø, którego bohaterem nie jest komisarz Harry Hole. Nie oznacza to jednak wcale, że nie należy po książkę tę sięgać. Wręcz przeciwnie! Warto się bowiem przekonać, że pisarz z Oslo nie jest zakładnikiem jednej tylko postaci literackiej.
Kanibalizm korporacyjny
[Jo Nesbø „Łowcy głów” - recenzja]
„Łowcy głów” to pierwszy w Polsce kryminał autorstwa norweskiego mistrza Jo Nesbø, którego bohaterem nie jest komisarz Harry Hole. Nie oznacza to jednak wcale, że nie należy po książkę tę sięgać. Wręcz przeciwnie! Warto się bowiem przekonać, że pisarz z Oslo nie jest zakładnikiem jednej tylko postaci literackiej.
Kiedy na okładce książki widzimy podpis/nadpis Jo Nesbø, wiemy doskonale, czego można się po niej spodziewać – nade wszystko mrożących (i to często dosłownie) krew w żyłach perypetii komisarza Harry’ego Hole, nieustraszonego, choć nie krystalicznie czystego z moralnego punktu widzenia, stróża prawa rodem z Oslo. Kto sięgnął przynajmniej po jedną z pozycji coraz bardziej obszernego cyklu – vide „
Karaluchy” (1998), „
Czerwone Gardło” (2000), „
Trzeci klucz” (2002), „
Pentagram” (2003), „
Wybawiciel” (2005), „
Pierwszy śnieg” (2007) oraz „
Pancerne serce” (2009) – z dużym prawdopodobieństwem łykał bakcyla i nie odpuszczał dopóty, dopóki nie odłożył na półkę ostatniej z przeczytanych powieści. I nic w tym dziwnego, ponieważ dzieła Norwega to literatura detektywistyczna najwyższej próby (choć i jemu, oprócz wzlotów, zdarzały się, na szczęście niezbyt bolesne, upadki). Tym większym zaskoczeniem dla wielbicieli Nesbø mogą być wydane w ostatnich tygodniach dwa nowe na polskim rynku podpisane jego nazwiskiem woluminy: „Doktor Proktor i proszek pierdzioszek” (2007) oraz właśnie „Łowcy głów”. Pierwsza z pozycji to książka przygodowo-sensacyjna przeznaczona dla (naj)młodszych, która notabene doczekała się już dwóch kontynuacji; druga z kolei jest klasycznym thrillerem o czysto kryminalnej proweniencji – z tą różnicą w porównaniu ze wspomnianym wcześniej cyklem, że nie uświadczymy na jej kartach komisarza Hole.
Głównym bohaterem powieści, wydanej w ojczyźnie pisarza przed czterema laty, jest Roger Brown, kierujący, co prawda, jedynie średniej wielkości firmą rekrutacyjną „Alfa” (a mówiąc dokładniej: jej filią w Oslo, albowiem główna siedziba mieści się w Sztokholmie), ale za to uznawany za najskuteczniejszego headhuntera w całej Norwegii. Dość powiedzieć, że kiedy proponuje jakiejś spółce, koncernowi czy korporacji pracownika, można być pewnym niemal w stu procentach, iż zostanie on zatrudniony. Dla swoich szwedzkich szefów Brown jest kurą znoszącą złote jajka; tylko dzięki jego działalności zarabiają rocznie od piętnastu do dwudziestu milionów (w jakiej walucie, autor nie uszczegółowił). Nie gorzej wiedzie się Rogerowi w życiu prywatnym; jego żoną jest urzekająca urodą Diana, z wykształcenia historyk sztuki, którą poznał w Londynie w czasie, gdy była ona jeszcze studentką. W Oslo mieszkają w luksusowej willi w dzielnicy Voksenkollen. Na co dzień pani Brown zajmuje się prowadzeniem galerii sztuki, którą zafundował jej mąż – w dużej mierze jako zadośćuczynienie za stracone dziecko, do czego zresztą sam się przyczynił, namawiając kobietę do aborcji. Dzięki pieniądzom Rogera Diana żyje pod swoistym kloszem i nie przejmuje się tym, że galeria przynosi rokrocznie spore straty, które on musi pokrywać. Z czego? Tu dotykamy kwestii bardzo drażliwej, ponieważ poza wielkimi sukcesami w branży rekrutacyjnej mężczyzna odnosi również spore sukcesy w fachu… złodziejskim.
W ciągu kilku lat udało mu się stworzyć, do spółki z pracownikiem firmy ochroniarskiej „Tripolis” Ovem Kjikerudem, niezwykle sprawnie działającą dwuosobową szajkę złodziei cennych dzieł sztuki (głównie malarstwa). Okradanymi są zaś poszukujący pracy na bardzo wysokich stanowiskach klienci „Alfy”, o których bardzo dokładne informacje Brown zbiera podczas przeprowadzanych z nimi rozmów. Roger włamuje się do ich mieszkań lub domów i kradnie, Ove natomiast dba o to, aby w czasie „akcji” nie uruchomił się alarm ani niczego nie zarejestrowały kamery monitoringu. System funkcjonuje idealnie, ale – jak to zwykle bywa – do pewnego momentu. Podczas otwarcia wystawy obrazów Atlego Nøruma w galerii należącej do Diany łowca głów poznaje niejakiego Clasa Greve – pół-Norwega, pół-Holendra, który porzuciwszy jakiś czas temu pracę w holenderskiej firmie HOTE (zajmującej się technologią GPS), przeniósł się do Oslo, gdzie odziedziczył luksusowe mieszkanie po babce. Tymczasem Roger poszukuje właśnie odpowiedniego kandydata na dyrektora przedsiębiorstwa Pathfinder, które jest głównym konkurentem HOTE. Greve wydaje się więcej niż idealnym kandydatem na to stanowisko; nic zatem dziwnego, że Brown postanawia zarzucić na niego sieci i zaprasza go na rozmowę kwalifikacyjną. Clas najpierw się ociąga, ale ostatecznie przyjmuje zaproszenie. I to jest wydarzenie, które wywołuje efekt domina – od tej chwili już nic w życiu Rogera nie jest takie samo. Człowiek, który specjalizuje się w „polowaniu” na innych, teraz sam staje się ofiarą bezpardonowego pościgu. Na szali zaś znajduje się jego życie!
To wyświechtany frazes, lecz nie sposób nie powtórzyć go, oceniając powieść Nesbø – czyta się ją dosłownie jednym tchem. Norweg pisze w stylu, który przywodzi na myśl najlepsze lata Fredericka Forsytha („Dzień szakala”, „Psy wojny”) i Roberta Ludluma („Tożsamość Bourne’a”, „Mozaika Parsifala”). Bo nie dość, że akcja pędzi do przodu jak na złamanie karku, to na dodatek wszystkie elementy fabuły świetnie do siebie pasują. Nawet jeżeli w którymś momencie będziemy bliscy stwierdzenia: „Nie, coś takiego wydarzyć na pewno się nie mogło. To nieprawdopodobne!”, można być niemal pewnym, że kilka, względnie kilkanaście stron dalej autor wszystko idealnie wytłumaczy, wpisze w kontekst, przekona o swojej wiarygodności. Nesbø nie zapomina również o tym, by odpowiednio zwodzić czytelnika, od czasu do czasu podrzucić mu fałszywe tropy, które wywracają do góry nogami wyciągnięte wcześniej wnioski. O tym, że Norweg potrafi zaskakiwać, udowodnił już niejednokrotnie na kartach powieści o komisarzu Hole; w „Łowcach głów” natomiast swój talent do snucia nadzwyczaj atrakcyjnych sensacyjnych opowieści jedynie potwierdził. Jeśli trzeba byłoby się do czegoś na siłę przyczepić, to chyba tylko do tego, że znając tożsamość swojego oprawcy, Brown tak późno domyśla się, w jaki sposób jest śledzony…
„Łowcy głów” byli pierwszą powieścią kryminalną Nesbø spoza cyklu o Harrym Hole. Uzasadnione będzie więc chyba pytanie, dlaczego Norweg w ogóle zdecydował się na jej napisanie. Odpowiedzi mogą być dwie. Ponieważ chciał spróbować sił w konfrontacji z zupełnie innym, dużo bardziej niejednoznacznym niż policjant z Oslo, bohaterem. Oraz dlatego, że książka o Rogerze Brownie, mimo wielu podobieństw do wcześniejszych dzieł, utrzymana jest nade wszystko w odmiennej konwencji. W „Łowcach głów” autor położył bowiem nacisk głównie na akcję; wątki obyczajowe i społeczne, obecne przecież w mniejszym bądź większym stopniu w cyklu o komisarzu Hole, zostały tym razem zepchnięte zdecydowanie na margines. Dzięki temu zrobiło się dużo więcej miejsca na groteskę i ironię. Spore fragmenty historii o pechowym headhunterze obfitują w sceny na pograniczu dobrego smaku (chociażby ta w wiejskim wychodku); gdyby znalazły się na kartach „
Czerwonego Gardła”, „
Pierwszego śniegu” czy „
Pancernego serca” zwyczajnie by drażniły, zgrzytałyby jak piasek wsypany w tryby maszyny. Całkiem prawdopodobne więc, że Nesbø potraktował tę książkę jako swoiste antidotum na serię, którą w pewnym momencie poczuł się już bardzo zmęczony. Jeśli tak właśnie było, niech męczy się częściej!
Warto jeszcze wspomnieć, że powieść doczekała się w ubiegłym roku adaptacji filmowej, pod którą podpisał się Morten Tyldum, twórca między innymi „Kumpli” (2003) oraz „Upadłych aniołów” (2008), czyli jednej z części opartego na kryminałach Gunnara Staalesena serialu „Varg Veum”.
PS. Powieść Jo Nesbø tradycyjnie przetłumaczyła na język polski Iwona Zimnicka, która ma denerwujący zwyczaj częstego używania dziwacznie brzmiącego zwrotu „całkiem po prostu”. Ponieważ pojawia się on już w kolejnej z jej licznych prac translatorskich, apelujemy zarówno do tłumaczki, jak i redaktorów oraz korektorów z nią współpracujących – nie idźcie, Państwo, tą drogą!