Doprawdy, zdumienie, które mnie ogarnia, kiedy patrzę na recenzję książki Dana Browna i jego nazwisko na szczycie listy bestsellerów, każe mi się głęboko wsłuchać w głos reklamowej mądrości ukazującej konsumentów jako stado owiec beczących „Faaaajnie! Faaaajnie!”. Bo, wstyd przyznać, nie znajduję w tej książce zbyt wielu powodów by ją chwalić, jest za to wiele, by ją ganić.
Blubry starego Ziutka Browna
[Dan Brown „Kod Leonarda da Vinci” - recenzja]
Doprawdy, zdumienie, które mnie ogarnia, kiedy patrzę na recenzję książki Dana Browna i jego nazwisko na szczycie listy bestsellerów, każe mi się głęboko wsłuchać w głos reklamowej mądrości ukazującej konsumentów jako stado owiec beczących „Faaaajnie! Faaaajnie!”. Bo, wstyd przyznać, nie znajduję w tej książce zbyt wielu powodów by ją chwalić, jest za to wiele, by ją ganić.
Dan Brown
‹Kod Leonarda da Vinci›
„Kodowi Leonarda da Vinci” zaszkodził nadmiar reklamy. Świadom jestem, że moja ocena wynika ze zbyt wysoko postawionej poprzeczki, jednak od książki, którą omawia się w moim ulubionym Klubie Trójki, mam prawo wymagać. Czegoż to ja się nie nasłuchałem… Błyskotliwa, pełna zaskoczeń akcja! Nieoczekiwane zwroty! I – na co najbardziej ostrzyłem sobie zęby – fascynująca pradawna zagadka ukryta pod korzeniami chrześcijaństwa. Brzmiało znakomicie, z napięciem czekałem na owoce pióra Dana Browna.
Z akcją nie jest jeszcze tak źle. Najpierw w Luwrze ginie główny kustosz, zaraz potem para bohaterów (Robert Langdon i Sophie Neveu) musi, zmykając przed francuską policją, rozszyfrować pozostawione przez ofiarę wiadomości. Błyskawicznie ruszamy w pościg śladami kilkorga bohaterów, skacząc z wątku na wątek, czasem obserwując złych, czasem dobrych. Są zagadki, niekiedy frapujące, czyta się to sympatycznie. Gdyby powieść Browna klasyfikowana była jedynie jako sensacja, to mogłaby plasować się wysoko, mimo wad widocznych od samego początku.
Po pierwsze: powieść pisana jest dla Amerykanów i Brown co chwilę tłumaczy naszym bliźnim zza Atlantyku, co też to się na tym dziwnym kontynencie ‘Jurop’ znajduje.
Po drugie: postacie śmierdzą sztancą, na której odbito już niejeden thriller. Nasz morderca idealnie wręcz pasuje do stereotypu „jak sobie mały Kazio wyobraża psychopatę”, głównego bohatera goni Tom Jones ze „Ściganego” (jakoś się inaczej w „Kodzie Leonarda da Vinci” nazywał, ale pomińmy ten drobiazg), a w drodze pomoże mu jakiś kulawy angielski Gandalf (zgodnie z gandalfią tradycją poświęcający się po drodze).
Po trzecie: Brown rozprowadza wskazówki równie zręcznie jak polscy piłkarze podają piłkę. Zorientowanie się w tożsamości Sophie nie jest zadaniem specjalnie trudnym, podobnie jak odnalezienie na kartach Głównego Wroga. Przerysowana stylizacja postaci pozwala się natychmiast zorientować, kto ma jaką rolę do odegrania w dramacie.
Ale, powtarzam, gdyby to była zwykła sensacja, to umocowałoby się te problemy na tytanowym kołku do zawieszania niewiary i czytało, rozkoszując lekką akcją, dając umysłowi odpocząć. Ale nie ma tak dobrze – Dan Brown ma Tezy. On wie o Spisku. On zna Prawdę. I niestety, nie może się powstrzymać. On nam ją przekaże.
Oczekiwałem wywodu. Argumentacji. Kunsztownie wiedzionej linii tropów, głębokiej historycznej wiedzy, porządnej analizy i stopniowego odkrywania przekonującego rozumowania. Ale autor swoje prawdy wygłasza ex cathedra, jako objawione, oczywiste i jedyne prawdziwe. Jego twierdzenia są jednak tak samo dobrze udokumentowane jak wypowiedzi pana Ziutka z okolicznej kufloteki, który, zmącony głębszym, beknie sobie czasem „Te ch***je”. Nie wnikając w problemy identyfikacji adresatów słów pana Ziutka, ma on takie samo prawo kierować swe enuncjacje pod adresem dowolnej grupy obywateli, jak Brown snuć swe bujdy na łamach „Kodu Leonarda da Vinci”.
Kończąc z poetyką – Brown poddaje nas tyranii. Wszyscy mili ludzie nie znoszącym sprzeciwu głosem mówią że Kościół to, a Izaak Newton tamto, a Leonardo da Vinci to coś jeszcze
1). Czytelnik do źródeł nie sięgnie i teoryjkę przyjmie jako prawdę, powtórzy tu i ówdzie i się rozniesie. Następna bajęda pójdzie w świat.
Rzecz cała nabiera smaczku, jeżeli uwzględnić, że Brown to niechluj i wszelkie jego twierdzenia trzeba uważnie sprawdzać. Przelot do Anglii, chociażby, jest tak cudownie absurdalny i zaprzeczający istnieniu kontroli lotów i korytarzy powietrznych, że aż żal serce ściska. Samochody palące litr benzyny na 100 kilometrów, filtry z węgla aktywnego do łapania dwutlenku węgla (na moim pochłaniaczu do maski p-gaz stoi, że węgiel aktywny nie chroni przed tlenkiem i dwutlenkiem węgla) i tak dalej, i tym podobnie. Nic dziwnego, że na usenetowej grupie
rec.arts.sf.science wątek opisujący dokonania Dana Browna nosił tytuł, w wolnym tłumaczeniu, „
Wytknijmy go palcem i wyśmiejmy”. Co szanownym czytelnikom doradzam. Szkoda iść owczym pędem i wydawać pieniądze na książkę, która mogłaby być niezłą powieścią sensacyjną, gdyby tej sensacji nie tłumiły fobie autora, któremu najwyraźniej po nocach śnią się rogaci i ogoniaści księża z widłami i pochodniami.
1) Jest jeden dobry fragment, czyli opis „Ostatniej wieczerzy”. Oddaję honor Brownowi, takimi cackami mógłby mnie przekonać. Ale jedna jaskółka wiosny nie czyni.