W „Pieśni czasu. Podróżach” jest wszystko to, czego przywykliśmy oczekiwać od twórczości Iana R. MacLeoda: są tu tworzone z rozmachem, malownicze i oryginalne światy, są wizyjne sceny jak ze snu i przejmujące historie ludzkie. Jest także kilka niespodzianek – bo kto by się spodziewał, że autor „Wieków światła” napisze kiedyś SF?
Anna Kańtoch
Tak pięknie umierają światy
[Ian R. MacLeod „Pieśń czasu. Podróże” - recenzja]
W „Pieśni czasu. Podróżach” jest wszystko to, czego przywykliśmy oczekiwać od twórczości Iana R. MacLeoda: są tu tworzone z rozmachem, malownicze i oryginalne światy, są wizyjne sceny jak ze snu i przejmujące historie ludzkie. Jest także kilka niespodzianek – bo kto by się spodziewał, że autor „Wieków światła” napisze kiedyś SF?
Ian R. MacLeod
‹Pieśń czasu. Podróże›
Najnowsza z wydanych w Polsce książek Iana R. MacLeoda składa się z dwóch niezależnych części – „Pieśń czasu” jest krótką powieścią, „Podróże” natomiast to zbiór opowiadań. Z tego literackiego tandemu powieść zdecydowanie bardziej przypadła mi do gustu. „Pieśń czasu” to historia światowej sławy skrzypaczki, opowiadana z perspektywy zbliżającego się końca życia, zaś wiernym słuchaczem snutej przez starą kobietę opowieści jest wyłowiony z morza i pozbawiony pamięci młodzieniec. „Pieśń czasu” zaliczyć wypada właśnie do wspomnianej SF – bohaterka, urodzona na początku XXI wieku, dożywa jego końca i jest świadkiem niezwykłych przemian. Mijające stulecie jawi się w jej wspomnieniach jako jednocześnie straszne i piękne, to czas narastających konfliktów i spustoszonych kontynentów, czas dziesiątkujących ludzkość chorób i postępu technicznego, który pozwala pokonać śmierć, czas coraz dziwniejszych i bardziej kapryśnych form sztuki i zabawy w cieniu nadciągającej zagłady.
To ostatnie łączy „Pieśń czasu” z najsłynniejszą chyba powieścią MacLeoda czyli „Wiekami światła” – świat, który odchodzi w paroksyzmach gorączkowej radości, to bardzo „MacLeodowski” temat. Jest w tej powieści przejmująca scena, w której goście pewnego happeningu mylą doniesienia o wybuchu wulkanu z elementem instalacji, sztuka miesza się tu z życiem, tragedia z groteską. MacLeod jest idealnym autorem do opisywania podobnych momentów, bo to pisarz obdarzony niesamowitą wyobraźnią, a jednocześnie potrafiący nadać swoim wizjom emocjonalny i głęboko ludzki wymiar. Jego wiek XXI kończy się zmierzchem ludzkości, jaką znamy, wnuki głównej bohaterki to już zupełnie inny typ człowieka – zanurzeni w wirtualnym świecie postludzie, dla których nie ma różnicy pomiędzy żywymi a uwięzionymi w krysztale zmarłymi. Czy naprawdę taka będzie przyszłość? Cóż, o tym, rzecz jasna, dopiero się przekonamy, ale nie zdziwiłabym się, gdyby MacLeod sprawdził się także w roli futurologa, bo jego scenariusze wyglądają nader prawdopodobnie.
Lecz „Pieśń czasu” nie jest książką doskonałą, szkodzi jej też poniekąd porównanie z „Wiekami światła”, które poruszają podobne tematy, a jednocześnie, przynajmniej w mojej opinii, są lepsze. Mimo autorskiego kunsztu MacLeoda „Pieśń czasu” może w pewnym momencie znużyć, co jest konsekwencją faktu, że na wydarzenia spoglądamy oczami umierającej kobiety. Perspektywa czasu łagodzi tu dramat i stępia napięcie. Wszak to wszystko przeszłość, wspomnienia czasem piękne, a czasem bolesne, ale zawsze takie, z którymi już dawno zdążyliśmy się pogodzić. Mam niewielkie zastrzeżenia także do końcówki, w której angielski pisarz nieoczekiwanie serwuje czytelnikom twist związany z postacią wyłowionego z morza Adama. Zwrot akcji wydał mi się przekombinowany i niepotrzebny, zwłaszcza że uwaga czytelnika i tak jest przez cały czas nakierowana na postać głównej bohaterki.
W porównaniu z powieścią, zbiór opowiadań wypada dość słabo. Z dziewięciu umieszczonych w nim tekstów trzy: „Dbaj o siebie”, „Zwieńczenie” oraz „O spotkaniach z innymi wyspami”, wypadają z pamięci zaraz po przeczytaniu. Pierwsze opowiadanie jest typowym szortem, opartym na niezłym pomyśle, ale za to pozbawionym puenty, dwa kolejne to króciutkie impresje, napisane, owszem, ładnym językiem, ale nic ponadto. Pozostałe historie są już lepsze, choć większości z nich czegoś brakuje. „Bunt Anglików” to świetny materiał na historię alternatywną, nie można też odmówić opowiadaniu malowniczego rozmachu (czy już wspominałam, że MacLeod ma niesamowitą wyobraźnię?), zabrakło tu jednak tak naprawdę ciekawej historii czy interesujących relacji między bohaterami – mocna końcówka nie wystarcza, niestety, żeby uznać tekst za w pełni udany. Z kolei „Żywioły” zaczynają się nieźle, ale im dalej, tym bardziej fabuła rozmywa się, jakby autor, sam do końca nie wiedząc, o czym chce pisać, próbował kilku wątków, z których ostatecznie żaden nie wypada jakoś szczególnie przekonująco. Lepszy jest „Dywan z hobów”, choć tutaj za dużo jest skądinąd szlachetnego przesłania głoszącego rasową równość, a za mało interesującej fabuły, zaś bohater, który w odległej, przedlodowcowej epoce odkrył teorię ewolucji, mocno nadwyrężył mój kołek do zawieszania niewiary.
Spodobali mi się za to „Wainwrightowie na wakacjach”, opowiadanie skromne, ale niepokojące i ciekawe w dużej mierze dzięki temu, że przez dłuższy czas nie wiadomo „o czym to właściwie jest” ani nawet, w jakiej konwencji został utrzymany tekst (czy to fantastyka czy nie) – dopiero końcówka pozwala tu spojrzeć na opisane wydarzenia z zupełnie innej perspektywy. Spodobać się może także „Opowieść młynarza”, poruszająca ulubiony przez autora temat końca pewnej epoki (tu: kres drewnianych wiatraków i początek ery pary). To dobre opowiadanie, wobec którego można mieć tylko jedno zastrzeżenie – otóż ja to już czytałam, i to w lepszej wersji.
Za najlepszy tekst zbioru wypada natomiast uznać znaną już z Nowej Fantastyki „Drugą podróż króla”, w której jeden z Trzech Królów powraca po latach do Jerozolimy – nie jest to jednak miasto, jakie znamy z Biblii, lecz zupełnie obce miejsce, które zmieniła jedna, ważna decyzja Chrystusa. Dobry jest tu zarówno oryginalny, skłaniający do refleksji pomysł, jak i mocna puenta, ale i tak największą zaletą „Drugiej podróży…” pozostaje dla mnie klimat – tylko MacLeod potrafi opisywać świat jednocześnie tak piękny i dławiący grozą. Jednak czy jedno bardzo dobre opowiadanie i kilka niezłych czynią zbiór godnym zainteresowania? Zwłaszcza jeśli najlepszy tekst można było już przeczytać w innym miejscu? Mam wątpliwości, lecz jeśli nawet „Podróże” wypadają słabo, rekompensuje to z nawiązką „Pieśń czasu”, po książkę więc tak czy inaczej warto sięgnąć.