Akcja książki Krzysztofa Kochańskiego rozgrywa się na przestrzeni zaledwie pięciu dni, w czasie których dwóch wysłanników przeciwnych sił usiłuje wykonać swoje tajemnicze plany, w zasadniczej części związane z tytułową basztą. Jeden z nich bez wątpienia reprezentuje Dobro, drugi Zło – co widać chociażby po metodach działania. Wielgus przekonuje, tłumaczy, broni, natomiast Pożoga nie cofa się przed morderstwem, a oprócz tego przekupia, kusi, wymusza, terroryzuje, łamie charaktery niczym wcielony Szatan, w dodatku dobrze się bawiąc brutalnym manipulowaniem ludźmi.
Za dużo postmodernizmu w mieście
[Krzysztof Kochański „Baszta Czarownic” - recenzja]
Akcja książki Krzysztofa Kochańskiego rozgrywa się na przestrzeni zaledwie pięciu dni, w czasie których dwóch wysłanników przeciwnych sił usiłuje wykonać swoje tajemnicze plany, w zasadniczej części związane z tytułową basztą. Jeden z nich bez wątpienia reprezentuje Dobro, drugi Zło – co widać chociażby po metodach działania. Wielgus przekonuje, tłumaczy, broni, natomiast Pożoga nie cofa się przed morderstwem, a oprócz tego przekupia, kusi, wymusza, terroryzuje, łamie charaktery niczym wcielony Szatan, w dodatku dobrze się bawiąc brutalnym manipulowaniem ludźmi.
Krzysztof Kochański
‹Baszta Czarownic›
W tym tekście zrobię coś, czego szanujący się recenzent nie robi nigdy: zdradzę zakończenie książki. Ponieważ to właśnie zakończeniu zamierzam poświęcić sporą część uwagi, a trudno pastwić się nad czymś omawianym tylko ogólnikowo. Aby jednak nie uniemożliwiać lektury recenzji tym, którzy książki nie czytali, w odpowiednim miejscu umieszczę spoiler space. Zatem bez obaw.
„Baszta czarownic” należy do zyskującego ostatnio na popularności gatunku urban fantasy. Nie chodzi tu bynajmniej o fantazje pewnego redaktora z dużymi uszami, lecz o utwór, w którym magia i magiczne, czy wręcz baśniowe istoty przenikają do współczesnego nam świata i w jakimś mieście wciągają zwykłych ludzi w swoje rozgrywki.
Większość obecnych na polskim rynku książek z gatunku urban fantasy to powieści amerykańskie, z typowym dla USA lub Kanady klimatem wielkich miast, realiami i wierzeniami – często pojawiają się tam istoty z wierzeń np. indiańskich. „Baszta…” jest więc przyjemną odmianą: akcja dzieje się w szczegółowo opisanym Słupsku, a elementami nadprzyrodzonymi są m.in. utopce i strzygi, choć występuje też wzięty z innego kręgu kulturowego zombie.
Akcja książki Krzysztofa Kochańskiego rozgrywa się na przestrzeni zaledwie pięciu dni, w czasie których dwóch wysłanników przeciwnych sił usiłuje wykonać swoje tajemnicze plany, w zasadniczej części związane z tytułową basztą. Jeden z nich bez wątpienia reprezentuje Dobro, drugi Zło – co widać chociażby po metodach działania. Wielgus przekonuje, tłumaczy, broni, natomiast Pożoga nie cofa się przed morderstwem, a oprócz tego przekupia, kusi, wymusza, terroryzuje, łamie charaktery niczym wcielony Szatan, w dodatku dobrze się bawiąc brutalnym manipulowaniem ludźmi. Nasuwały mi się silne skojarzenia z powieścią Tanyi Huff „Brama mroku i krąg światła”, będącej sztandarowym niemal dziełem urban fantasy. O ile jednak w książce Huff od początku wiadomo było, że stawką są losy naszego świata, o tyle u Kochańskiego cel rozgrywek obu antagonistów prawie do końca pozostaje dość niejasny. Przeciwnik Wielgusa wykreowany jest iście demonicznie, zaś niektóre stosowane przez niego metody przywodzą na myśl zabawy świty Wolanda z „Mistrza i Małgorzaty”: złudzenia optyczne, znikające osoby, dokumenty, które później okazują się zwykłą kartką papieru. Cóż, jeżeli jedna ze stron jest diabłem, to druga z definicji musi reprezentować Górę, a ich rozgrywki, jak należy przypuszczać, są elementem Wielkiej Walki Dobra Ze Złem. Tym bardziej zaskakujące jest więc zakończenie. Ale o tym dalej.
„Baszta czarownic” napisana jest żywym językiem, z dobrze brzmiącymi dialogami. Autor odczuwa dziwne zamiłowanie do jak najczęstszego określania postaci pełnymi personaliami („Młodszy aspirant Przemysław Mroczek wyskoczył z pościeli jak oparzony…”), co niekiedy powoduje wrażenie, jakbyśmy czytali czyjś raport. Książka właściwie nie ma określonego bohatera – rozbita na krótkie epizody narracja prowadzona jest z punktu widzenia wielu postaci, często drugo- lub nawet trzecioplanowych, jednak dość dokładnie scharakteryzowanych. To również przywodzi na myśl utwór Bułhakowa. Początkowo wydaje się, że głównym bohaterem zostanie Magda Papisten (nawiasem mówiąc, nosząca nazwisko spalonej dawno temu w Słupsku czarownicy), jednak później jej rola sprowadza się do bycia czymś w rodzaju ruchomego rekwizytu, prowadzonego za rękę od wydarzenia do wydarzenia przez tajemniczego przybysza i niemal nie przejawiającego własnej woli czy zainteresowania, o co tu właściwie chodzi. Nie jest nawet na tyle ważna, by uczynić ją narratorem na więcej niż paru stronach. Zresztą autor i tak z większym zacięciem opisuje życiorysy, myśli i zachowanie kilku towarzyszących Bad Guyowi meneli.
Krzysztof Kochański ma kilka całkiem interesujących pomysłów – od tego, jak odmiennie pewni bohaterowie postrzegają Pożogę, po widoczne tylko dla niektórych kamienice przy ulicy Psie Pole i ich mieszkańców. Szkoda jednak, że ta wciągająca, momentami udatnie tworząca magiczny klimat książka ma tak – nie bójmy się tego słowa – idiotyczne zakończenie.
S
P
O
I
L
E
R
S
P
A
C
E
Pod koniec książki robi się dziwnie. Pojawia się łowiący ryby Paszczak, mowa jest też o Trzech Świnkach i Czerwonym Kapturku i nawet, jeżeli przyjąć, że dzieje się to w pewnym sensie w rzeczywistości snu, to tak nagłe pomieszanie cytatów i konwencji skutecznie niweczy atmosferę. Najgorsze jest jednak to, co autor zgotował czytelnikom w ostatnim rozdziale. Przeniesiona przez swojego opiekuna do innego, baśniowego świata Magda okazuje się raptem… ostatnią z wróżek zaproszonych na chrzciny Śpiącej Królewny. A całe jej zadanie to wypowiedzenie przepowiedni o wrzecionie. No, doprawdy! Kryminalna akcja, kilka trupów, dramatycznie rosnące napięcie i… po co to wszystko? Dlatego, że demoniczny Pożoga chciał zaledwie zapobiec pojawieniu się Magdy w królestwie czarów, zaś jego antagonista (do końca nie dowiadujemy się, kim jest i czy aby na pewno reprezentuje dobrą stronę) za wszelką cenę pragnął ją tam sprowadzić, choć nie jest wyjaśnione, czemu mu na tym aż tak zależało. Wygląda to jak robienie sobie jaj z czytelnika – albo jakby pisarzowi w ostatniej chwili zabrakło pomysłu, jak zakończyć akcję i pospiesznie, na kolanie, nagryzmolił cztery strony zapewne bardzo w swoim pojęciu „postmodernistycznego” finału. Ponieważ jednak pewne poszlaki (kość z surowym mięsem i narysowany na kartce wilk) wskazują, że prawdopodobnie zakończenie miał wymyślone od początku, pozostaje tylko powiedzieć, że nie pasuje ono do całej akcji tak, że już bardziej nie można. Dowcip się nie udał, panie Krzysztofie.