Piękny album z cyklu „making of” – ale przyznać muszę, że tym razem nie tylko pięknie wydany, ale i pełen bardzo ciekawych informacji. Zwróciliście uwagę na filmie, że krasnoludzkie kobiety mają brody? Być może nie, bo są delikatne, ale są – a w albumie dostajemy opis całego procesu projektowania wyglądu krasnoludzkich pań. O filmie opowiadają twórcy tego, co uznajemy za tło – twórcy koncepcji (wśród nich najsłynniejsi tolkienowscy ilustratorzy: John Howe i Alan Lee), scenografowie, rekwizytorzy, dekoratorzy, twórcy kostiumów i efektów specjalnych, czasem wspomagani głosami aktorów. Bije z tych opowieści dużo pracy i ogromny szacunek dla pierwowzoru – w poszukiwaniu wyglądu każdego elementu, nawet takiego, który pojawi się w scenie tylko na moment, wertowane są książki Tolkiena, poszukiwane najlepsze rozwiązania zgodne z pierwowzorami, bądź uzasadnione kreacją świata. A na deser pięknie wydane repliki mapy Thorina (można samemu odczytywać runy) i kontraktu Bilba. Aż chce się usiąść z książką i oglądać klatka po klatce wydanie DVD.
To jest chyba dowód na to, że kiedy już pisarz osiągnie pewien poziom sławy, wydadzą mu wszystko. Po pierwsze, to nie powieść tylko opowiadanie, wydane w twardej oprawie i sprzedawane za 29 zł. I żeby chociaż było ono warte takiej ceny, ale nie, bo (to po drugie) „Zamieć…” jest zwyczajnie kiepska. Teoretycznie to historia w stylu Agathy Christie (odcięty od świata dom, trup i kilkunastu podejrzanych), w praktyce jednak dostajemy galerię papierowych postaci, detektywa, który zamiast zająć się śledztwem głównie śpi i przez większość czasu nie robi nic sensownego oraz z sufitu wzięte rozwiązanie – no dobrze, może nie do końca z sufitu, bo jest jeden jedyny ślad, po którym nasz (nie)dzielny policjant trafia wreszcie na właściwy trop, jednak to zdecydowanie za mało. Ze skomplikowanymi intrygami Agathy Christie „Zamieć…” ma naprawdę mało wspólnego. Wielkie rozczarowanie jednym słowem.
Traktat o kondycji człowieka ubrany w formę powieści epistolarnej. Doświadczony diabeł udziela listownych rad młodszemu adeptowi sztuki kuszenia, podsuwając mu ogrom pomysłów na sprowadzenie jego „podopiecznego” na właściwą (czytaj: złą) ścieżkę. Ciekawy koncept polegający na odwróceniu ról – narracja prowadzona jest z szatańskiej perspektywy, więc Boga nazywa się „Nieprzyjacielem”, a kojarzone z nim przymioty (np. jasność) stają się właściwe dla strony diabelskiej. „Listy starego diabła…” to taki przewrotny poradnik pt. „Jak żyć?”, z tym że należy go odczytywać odwrotnie – o ile oczywiście nie chce się zasilić tej cieplejszej części zaświatów. Klasyczna już pozycja Lewisa jak na razie się nie zestarzała i daje czytelnikowi solidną garść rozważań o ludzkiej naturze oraz o mechanizmach, jakie nami rządzą (interesujący jest zwłaszcza przewrotny wykład na temat demokracji). A wszystko to ubrane w baśniowo-symboliczną formę. Książka raczej dla lubiących taką konwencję lub/i fanów autora.
Potrawa niekoniecznie będzie smaczniejsza, jeśli dosypiemy za wiele przypraw, samochód po przesadzonym tuningu będzie wywoływał kpiny zamiast zachwytu, a dziewczyna może ładniej wyglądać w zwykłych dżinsach i koszulce niż pod tapetą nakładanego przez trzy godziny makijażu. Podobne prawa obowiązują w świecie literatury. Wymyślne historie w prostej oprawie zazwyczaj górują nad prostymi historiami w wymyślnej oprawie, a „Atlas chmur” to niestety ta druga kategoria.
Niektóre z sześciu mikropowieści bronią się same w sobie („Antyfona Sonmi”), inne nie („Bród Slooshy”), niektóre opierają się na dobrym pomyśle („Upiorna udręka”), inne rażą literackim żwirem („Okresy półtrwania”), w niektórych kwiecista stylizacja na indywidualność lub epokę przeszkadza tylko trochę („Listy z Zedelghem”), w innych odbiera ochotę do dalszej lektury („Dziennik Pacyficzny”). Całości brakuje szlifu, błysku, który oddziela Literaturę od literatury. Mieszanie stylów i umieszczenie między wierszami kilograma pretekstowych nawiązań do Wilde′a, Salingera, Vonneguta i wielu innych to niestety zbyt mało, żeby wyrwać utwór z przeciętności.
„Mapy” to najlepsza, najciekawsza pozycja twórców obrazkowych opowieści o miasteczku Mamoko i wielu innych edukacyjnych książek dla dzieci. Pomysł na książkę jest wyjątkowo prosty – Mizielińscy wybrali po prostu kilkadziesiąt krajów świata, narysowali ich dość nieskomplikowane mapy (koncentrując się na granicach, liniach brzegowych, głównych rzekach i miastach), ale te mapy ubarwili – jak to dawniej bywało – ogromną gamą prostych, ale starannych rysunków pokazujących najważniejsze elementy kojarzące się z danym krajem. Czego tam nie ma! Typowi mieszkańcy, najważniejsze budowle, fauna i flora, narodowe potrawy, ciekawostki, atrakcje, zabawy, sposoby spędzania wolnego czasu, sławni ludzie… Dla dziecka jest to nieprawdopodobne wręcz źródło wiedzy o świecie, ale skłamałbym, twierdząc, że dla dorosłego nic tu się nie znajdzie – dla mnie samego lektura map była doskonałą edukacją, zachętą do szukania i szperania w sieci by pogłębić swą wiedzę na wiele różnych tematów. Szkoda jedynie, że nie wszystkie kraje doczekały się swych map – reprezentowana mocno jest oczywiście Europa (choć tu pominięto – czego żałuję – Portugalię, Norwegię, Węgry czy Ukrainę), Ameryka Północna, ale już z Azji mamy tylko Chiny, Indie, Japonię, Nepal, Mongolię i Tajlandię, a wyjątkowo słabo reprezentowany jest świat arabski – jedynie Maroko, Egipt i Syria doczekały osobnych rozdziałów. Może się skusić na wznowienie książki z opisanym całym światem? Wtedy już nie będę miał innego wyjścia, niż przyznać książce maksymalną ocenę.
Oliver Sacks to ceniony naukowiec i popularyzator nauki. Z wykształcenia jest neurologiem i psychiatrą, i jak sam przyznaje w swej książce, z problemami ludzi głuchych nie miał przed jej napisaniem do czynienia. „Usłyszeć głos” jest więc w głównej mierze przeglądem koncepcji badawczych dotyczących głuchoty i ludzi z ograniczonym słuchem od końca XVIII wieku do połowy lat 80. XX wieku. Sacks opiera się na bogatym materiale źródłowym, w dość ciekawy sposób przedstawiając przykry zwykle los ludzi cierpiących na problemy ze słuchem.
To, co w „Zobaczyć głos” najciekawsze to próba analizy języka migowego i przedstawienie go, jako tworu niezależnego, w pełni odrębnego i spełniającego definicje języka jako takiego. Język migowy nie jest tylko prostym zbiorem gestów, ale skomplikowaną strukturą, posiadającą własną gramatykę i pozwalającą na wyrażanie emocji, humoru i „mówienie” o pojęciach abstrakcyjnych. Posługiwanie się nim od urodzenia (zwłaszcza, gdy rodzice także są głusi i używają migowego jako języka podstawowego) pozwala w ogromnym stopniu nadrobić deficyty, wynikające z upośledzenia słuchu. Jednak, co podkreśla Sacks, nie jest to wciąż wiedza powszechna, przez co głusi są traktowani nadal jako obywatele niższej kategorii.
Trudno się jednak oprzeć wrażeniu, że autorowi zwyczajnie brakowało materiału na pełnoprawną książkę, stąd wiele powtórzeń i ostatnia część, będąca raczej dodatkiem, która jawi się jako jednoznaczny manifest poparcia dla głuchych. Ponadto męczy maniera autora do tworzenia przypisów dłuższych od zasadniczej części wywodu. W wydaniu polskim zabrakło mi też komentarza redakcyjnego, który przedstawiałby, choćby pokrótce, dalszy rozwój badań nad zagadnieniami, o których pisze Sacks. Tym bardziej, że „Zobaczyć głos” to pozycja mająca już swoje lata (pierwsze wydanie ukazało się w roku 1989). Przydałby się też w moim odczuciu przynajmniej rzut oka na sytuację głuchych w Polsce, ponieważ jest ona bez wątpienia diametralnie różna od amerykańskiej, a na niej koncentruje się autor. Jak wiele osób wie na przykład, że Polska jest dziś jedynym europejskim krajem, w którym wszystkie noworodki przechodzą badania słuchu?
Książka Sacksa może się okazać ciekawa dla tych, którzy o temacie nie wiedzą kompletnie nic, ale są nim zainteresowani. To zresztą chyba stały chwyt brytyjskiego naukowca – pisać o rzeczach, z których przeciętny człowiek nie zdaje sobie sprawy. Raz ta metoda sprawdza się lepiej, innym razem gorzej. Tym razem jest tylko średnio.
„Drood” to popis mrocznej wyobraźni i spacer po XIX-wiecznym londyńskim światku literackim, ale też ogrom nie zawsze potrzebnych scenek z życia Willkiego Collinsa, ciągle miotającego się między opiumowymi majakami, niespełnionymi ambicjami twórczymi i koniecznością utrzymania równowagi w bigamicznym związku. Jeśli prawdziwy Collins miał identyczną skłonność do niepotrzebnych dygresji, jaką posiada narrator utworu Simmonsa, to nic dziwnego, że jest dziś niemal zapomniany.
Simmons pisze świetnym stylem, ale zbyt często odbiega od wciągającej, niepokojącej intrygi. Ta zaś przez kilkaset stron uwodzi suspensem, by pod koniec nagle oklapnąć i rozczarować. Dlatego, choć w trakcie lektury wrażenia są pierwszorzędne, po przewróceniu ostatniej strony trudno oprzeć się wrażeniu odrobinę zmarnowanego czasu.
Zaczyna się fatalnie, bo od hitchcockowskiego trzęsienia ziemi, a ja szczerze nie cierpię tej zasady, która każe autorowi wrzucać nieszczęsnego czytelnika w sam środek akcji, kiedy bohaterowie jeszcze nic a nic go nie obchodzą. Tu mamy strzelaninę w szkole, ale, u licha, czemu niby ja się mam nią przejmować, skoro bohaterów nawet nie zdążyłam poznać, o polubieniu nawet nie wspominając? Dalej jest już trochę lepiej, pojawia się nawet ciekawa zagadka (zamaskowani i uzbrojeni sprawcy wyraźnie szukali konkretnych uczniów). Poza tym książka dość przeciętna: dużo twardzielskich odzywek, sztampowy policjant demonstrujący swoją sztampową wrażliwość i jego sztampowa zbuntowana córka, a ponadto oczywiście mnóstwo szybkiej akcji. Winiłabym swoją niechęć do tego typu powieści (wolę zdecydowanie akcję wolno się rozkręcającą), jednak całkiem niedawno spodobało mi pisane w podobnym stylu „Opactwo”, możliwe więc, że moje marudzenie to nie tylko kwestia subiektywnego gustu, ale, no cóż, także faktu, że autor „Ocalonego” po prostu dysponuje mniejszym literackim talentem niż autor „Opactwa”?