Comiesięczny zestaw krótkich recenzji – tym razem oceniliśmy 11 książek. Miłej lektury.
Comiesięczny zestaw krótkich recenzji – tym razem oceniliśmy 11 książek. Miłej lektury.
Zainspirowana popularnością „Igrzysk śmierci” postapokaliptyczna historia dla młodzieży. Na plus zaliczam książce ładne pokazanie, jak w stosunkowo krótkim czasie ludzie zapominają o rzeczach pozornie oczywistych – główna bohaterka na przykład nie wie, co oznacza gest wyciągniętej dłoni. Postacie i fabuła także są… może nie rewelacyjne, ale na tyle ciekawe, żeby czytelnika zainteresować. Dobre wrażenie psuje natomiast pomysł na świat, bo autorka wymyśliła sobie ludzi, którzy w chwili wybuchów stapiają się z tym, co akurat znajduje się w pobliżu: przedmiotami, zwierzętami czy innymi ludźmi. I tak główna bohaterka ma zamiast pięści głowę lalki (trzymała tę lalkę w ręce, gdy nastąpiła apokalipsa), a w gardle jej dziadka tkwi wiatraczek (analogicznie: ponieważ był upał, mężczyzna trzymał w dłoni dla ochłody wiatraczek). Jest także chłopiec, który ma wtopione w plecy ptaki, dziewczynka z przyrośniętą do ręki kierownicą roweru czy ludzie połączeni z kamieniami lub ziemią. A ja po prostu nie widzę, jak takie istoty miałyby funkcjonować i przywoływanie dla wytłumaczenia nanotechnologii niezbyt pomaga. Zresztą sama ta koncepcja wydaje się nieprzemyślana i budzi sporo wątpliwości. Przy takim złożeniu (stapiasz się z tym, co znajduje się tuż obok) wszyscy ci ludzie musieliby przecież mieć przede wszystkim wrośnięte w ciała ubrania – a z jakichś powodów nie mają. Zastanawia mnie też, czemu wszyscy (poza żyjącymi w Kopule Czystymi) są z czyś/kimś zrośnięci: jest to wręcz wyznacznik tego, czy jesteś „swój” czy „obcy”. A przecież jeśli założymy, że ubrania z jakiegoś powodu nie podlegają temu procesowi, część ludzi mogłaby zostać w niezmienionej postaci – wystarczyłoby tylko, aby w chwili wybuchu nie stali akurat obok innych osób czy zwierząt i nie trzymali niczego. Jest to więc pomysł tyleż malowniczy, co niespecjalnie wiarygodny i przez swoją surrealistyczną groteskowość odbierający w dużej mierze książce powagę. Bo jak tu się przejmować strasznym życiem po apokalipsie, kiedy człowiek czyta opis mężczyzny mającego zamiast nogi psa, i chce mu się śmiać?
Renesans był okresem, w którym Europa powróciła do wzorców antycznych, porzucając przesądy średniowiecza i dążąc do ideałów ustanowionych wiele wieków wcześniej przez starożytnych Greków i Rzymian. Był to także okres rozwoju nowych idei, zarówno politycznych, jak i religijnych. „Ludzie renesansu” oferuje czytelnikowi dziewięćdziesiąt cztery biogramy postaci z tej epoki, od tych najbardziej znanych (Leonardo da Vinci, Michał Anioł czy Marcin Luter), aż po stosunkowo mało rozpoznawalne charaktery (Manuel Chrysoloras czy Pietro Aretino). Poznajemy humanistów, polityków, pisarzy, reformatorów i władców, którzy odegrali istotną rolę i w jakiś sposób zapisali się na kartach historii. Książka podzielona jest na trzy części prezentujące początek renesansu i kształtowanie idei humanistycznych, jego bujny rozwój na przełomie XV i XVI wieku oraz końcowe przemiany określone mianem „świtu ery nowożytnej”. „Ludzie renesansu” to fachowo, ale przystępnie napisana książka, w wielu miejscach opatrzona niezbędnymi przypisami, obszerną bibliografią zawierającą dzieła ogólne na temat epoki oraz bardziej szczegółowe dotyczące poszczególnych postaci, oraz licznymi reprodukcjami renesansowych dzieł. Opracowanie Roberta Davisa i Beth Lindsmith jest się przystępnym, a zarazem iście profesjonalnym opracowaniem, które warto mieć u siebie na półce.
Joanna Kapica-Curzytek [90%]
Największą zaletą tej powieści jest przede wszystkim nieco nostalgiczny opis skomplikowanych losów ludzi różnych narodowości, między innymi Czechów, Polaków, Żydów, Niemców, którzy przed drugą wojną światową zgodnie żyli obok siebie i razem tworzyli piłkarską drużynę FC Śląska Ostrawa. Narrator powieści, Lojzek Lapaczek („urodzony, gdy niżej na boisku wykonywany był rzut karny w meczu decydującym o awansie do okręgówki”) ma niezwykły dar: potrafi latać i komunikować się ze zmarłymi osobami. O swoim życiu, o losach grających w niej zawodników opowiada w klimacie, który może przypominać nieco prozę Jerzego Pilcha. Sporo tutaj anegdotycznych historii, okraszonych dużą dozą specyficznego, groteskowego humoru, jest mnóstwo błyskotliwych, żywych dialogów (książka jest znakomicie przetłumaczona). To tragikomedia, osnuta wokół wydarzeń, składających się na niełatwą historię Czechosłowacji od lat międzywojennych, poprzez grozę drugiej wojny światowej i trudne czasy powojenne aż do wydarzeń w 1968 roku. Autorowi udało uchwycić też niepowtarzalnego ducha futbolu, tej jedynej w swoim rodzaju gry, o której jej miłośnicy mówią, że ma w sobie wiele filozoficznej głębi i uniwersalnych walorów.
Godne zwieńczenie bardzo dobrej trylogii, przy czym równy poziom poszczególnych części zawdzięczamy zapewne faktowi, że to po prostu jedna historia, podzielona na trzy tomy (chyba) ze względów marketingowych. W „Zieleni…” znajdziemy wszystko to, do czego przyzwyczaiły nas poprzednie odsłony – jest tu więc i mnóstwo humoru (wprowadzanego głównie, choć nie tylko, przez postać sympatycznego demona-gargulca), są nastoletnie perypetie uczuciowe, opisane ciepło, ale i z lekkim przymrużeniem oka (trudno wczuć się porządnie w romantyczną rolę, gdy bezczelny demon komentuje złośliwie każdą łzę), i jest, oczywiście, główna bohaterka, której nie sposób nie lubić. A poza tym otrzymujemy rozwiązanie wszystkich zagadek, co wiąże się z kilkoma naprawdę zaskakującymi zwrotami akcji. Zdecydowanie polecam całą trylogię.
Joanna Kapica-Curzytek [80%]
Mieszanka prawdziwie wybuchowa: komedia romantyczna, powieść detektywistyczna, a do tego wszystkiego jeszcze wątek ezoteryczny! Larę dopadają życiowe kłopoty: nie może się pogodzić z tym, że opuścił ją chłopak Josh. Do tego zostaje zmuszona do wzięcia udziału w pogrzebie ciotki, której niemal nie znała. Okazuje się, że ciotka ma jeszcze po tej stronie pewną sprawę do uregulowania i postanawia pozostać z Larą na dłużej… jako duch. Od tej pory życie Lary nabiera dodatkowego wymiaru, pojawiają się też nowe problemy. Jak pogodzić obecny styl życia z tym, który dominował sto lat temu? Komiczne sytuacje i nieprzewidywalne, graniczące nawet z absurdem zwroty akcji gwarantują świetną zabawę aż do szczęśliwego zakończenia. Lara dojrzeje i nauczy się wielu nowych rzeczy, a ciotka niespodziewanie okaże się kimś wyjątkowym. Sophie Kinsella naprawdę w dobrej formie.
W drugim tomie swojej trylogii Larsson kontynuuje wątki związane z przemocą i wykorzystywaniem kobiet, czyniąc z nich jeszcze bardziej centralny punkt niż w przypadku „Mężczyzn, którzy nienawidzą kobiet”. Dowiadujemy się kilku interesujących rzeczy na temat przeszłości Lisabeth, a także towarzyszymy Mikaelowi i jego ekipie dziennikarzy z „Millenium” w przygotowaniach do publikacji kolejnego śledztwa dziennikarskiego. Niestety fabularnie „Dziewczyna, która igrała z ogniem” prezentuje się o wiele gorzej niż tom poprzedni i przez dłuższą część książki po prostu nie wiemy, do czego Larsson zmierza, co jest głównym wątkiem (przeszłość Lisabeth, śledztwo „Millenium” czy jeszcze coś innego?) i dlaczego to wszystko takie niepoukładane. Nie znaczy to, że książkę czyta się źle – ponownie mamy tu bowiem do czynienia z solidnie napisaną lekturą, w której znalazło się nawet miejsce na kilka całkiem niezłych rozwiązań (zwróćcie uwagę na tymczasowe „zniknięcie” Lisabeth kiedy cała narracja najbardziej jej dotyczy).
Kto czytał poprzednie tomy, ten wie, czego może się spodziewać. Będzie więc mroczna przeszłość rzutująca na tajemnicę współczesnej zbrodni, perypetie rodzinne i kobiety w ciąży/z małymi dziećmi. Camilla Läckberg jednak potrafi lepiej, bo „Fabrykantka aniołków” to zaledwie stany średnie. Zagadka zniknięcia całej rodziny podczas świątecznego obiadu intryguje, ale jej rozwiązanie okazuje się raczej rozczarowujące, a wspomniana mroczna przeszłość ma dość luźny związek z teraźniejszością. Mimo wszystko jednak warto, jeśli komuś podobały się wcześniejsze części, bo szwedzka pisarka poniżej pewnego poziomu nie schodzi.
Po „Braku wiadomości od Gurba” po raz kolejny Eduardo Mendoza wchodzi na obszar humorystycznej science fiction i po raz kolejny jest to wypad całkiem udany. Autor znów bierze na warsztat klasyczny temat SF – po kontakcie między cywilizacjami, tym razem dostajemy opowieść o kosmicznej wyprawie. „Prześwietny raport kapitana Dosa” to historia dość nietypowego rejsu kosmicznego statku kierowanego przez zdegenerowaną załogę, a przewożącego zbiór pasazerów tak urokliwych, jak przestępcy, upadłe kobiety i irytujący staruszkowie (malowniczy bohaterowie to niewątpliwy atut książki). Jest w tym coś z szaleństwa „Przez wszechświat gnam, szubiduba” Armera (choć może nie w takiej skali, jak w słynnym opowiadanu), coś z chaosu telewizyjnego „Czerwonego karła”, a pomysł rajdu przez równie zdegenerowane stacje kosmiczne, odzwierciedlające przywary naszej cywilizacji (i w jakiś sposób ekstrapolujące eksport tych wad w kosmos) to chyba najlepszy koncept książki (zwłaszcza, że połączony z kryminalnym niemal wątkiem odkrywania prawdy o tych stacjach przez bohaterów). Tak jak i u „Gurba” humor bierze się głownie ze zderzenia formalnej i ugrzecznionej wersji opowieści kapitana z tym, co bystry czytelnik może wyczytać między wierszami. Dobra zabawa.
„Zabawy poufne” to zbiór humorystycznych felietonów Agnieszki Osieckiej na tematy żeńsko-męskie, publikowanych pod koniec lat 80., w schyłkowym PRL-u. Choć są to teksty z innej epoki, bardzo ich aktualność nie została zachwiana. Być może dziś mniej by było spotkań w uzdrowiskach i wczasach w Bułgarii, a więcej romansów na wyjazdach integracyjnych, być może mniej młodych ludzi mieszka dziś do 30 roku życia z rodzicami, a warunki mieszkaniowe nie determinują tak bardzo zycia seksualnego, ale jednak ogólne zasady relacji miłosno-erotycznych pozostają w swych ogólnych zasadach niezmienne. Teksty pisane są dowcipnie, ironicznie (świetny pomysł na przewrotne, znaczące i prześmiewcze imiona przykładowych bohaterów), z lekkością i bez sentymentów dla siły miłości. Osiecka, sama mająca burzliwe życie uczuciowe, jest w swych tekstach pragmatyczna, zdając sobie sprawę, że rycerze na białych koniach i księżniczki istnieją tylko w bajkach, a w życiu codziennym należy brać, co nam daje los. Wady książki są typowe dla zbiorów felietonów – niektóre teksty wydają się być napisane nieco na siłę (zapewne termin gonił), a przy zestawie zbliżonych tematycznie propozycji, czytanie ich jeden za drugim może znużyć. Dlatego lepiej „Zabawy poufne” rozdzielić sobie na wiele kolejnych podejść i sympatyczne felietoniki sobie dawkować, nieodzownie starając się obserwacje Osieckiej odnieść do swoich znajomych. Gdy to się uda, zabawa będzie jeszcze lepsza.
Skonstruowana z dużą dozą odwagi i równie brawurowo poprowadzona opowieść o kobiecie, która trafia do gabinetu Zygmunta Freuda. O fabule trudno mówić tak, by nie zepsuć czytelnikowi przyjemności z poznawania kolejnych rozdziałów i połączeń między nimi. Zamiast tego kilka zdań o tym, jak to jest zrobione. Zróżnicowana w formie narracja obejmuje studium przypadku pacjentki, jej przesycone wulgarnością wiersze, listy wprowadzające odbiorcę w całą sytuację, korespondencję bohaterki z doktorem po zakończonej terapii, a także już bardziej typową relację z późniejszego okresu jej życia. Właściwa dla początkowych fragmentów powieści obscena w miarę upływu czasu ustępuje miejsca przejmującej relacji osoby stającej wobec ogromnej potworności. Perwersja seksualna przeistacza się tu w perwersję ogólnoludzką, stanowiącą ilustrację najbardziej koszmarnych idei, jakie nasza cywilizacja powołała do życia. A gdzieś pod tym nieustannie kołaczą się freudowskie tezy wyrażone w „Poza zasadą przyjemności” – o naszym pędzie ku śmierci. Ta staje się w pewnym momencie wszechobecna. Pytanie tylko, czy aby na pewno wszyscy mieli na myśli pęd ku własnej śmierci.
Jeśli ktoś szuka wyczerpującego kompendium o stworzeniach zamieszkujących mity naszych przedchrześcijańskich przodków, to nie powinien sięgać po „Bestiariusz słowiański”. Powody ku temu są dwa: po pierwsze dlatego, że znajdzie w nim obok zmór, utopców czy południc również dużo nowsze anioły i diabły; po drugie z pewnością nie jest to praca naukowa
1). Nie znaczy to jednak że „Bestiariusz…” nie jest wart polecenia – wręcz przeciwnie. Przede wszystkim ze względu na ilustracje – mi osobiście bardziej do gustu przypadły te autorstwa Pawła Zycha (jego licho chciałoby się hodować w domu, mimo wrednego charakteru…), choć i Witold Vargas dobrze sobie poradził z zadaniem. Tekst, choć grający w „Bestiariuszu…” rolę drugoplanową (wystarczy napisać że te 200 stron można przeczytać bardzo uważnie i powoli w jedno krótkie popołudnie) jednak bardzo dobrze uzupełnia stronę graficzną. Należy tu też zaznaczyć, że nie grzeszy przesadną powagą, wystarczy przeczytać opis biedy, gnieciucha czy mamuny. Jeśli chodzi o dobór bohaterów to obok znanych powszechnie bożąt czy wodników znajdziemy stworzenia mniej znane jak ćmok, ćmuch, wspomniany już gnieciuch, plonek czy trusia (który nie ma
prawie nic wspólnego z królikiem). Warto więc po „Bestiariusz…” sięgnąć, znawca tematu może się odprężyć dięki lżejszemu jego potraktowaniu, a inni dowiedzieć się czegoś nowego.
1) Pomijając względy merytoryczne, książka ma dwa podstawowe braki dyskwalifikujące ją jako pracę naukową: wprawdzie zaopatrzona jest w bibliografię, nawet jeśli jest ona skrótowa, nie zabrakło też podobizny smoka, ale niestety zapomniano o podobiznach autorów i o kredowym papierze…
„Pomijając względy merytoryczne, książka ma dwa podstawowe braki dyskwalifikujące ją jako pracę naukową: wprawdzie zaopatrzona jest w bibliografię, nawet jeśli jest ona skrótowa, nie zabrakło też podobizny smoka, ale niestety zapomniano o podobiznach autorów i o kredowym papierze…”
???