Magdalena Kubasiewicz [60%]
„Dym i lustra” to zbiór różnorodnych tekstów Gaimana (dłuższych opowiadań, utworów pisanych wierszem, historyjek zajmujących jedną, dwie strony, a nawet przemyśleń autora zawartych w dość długim wstępie), tworzonych na przestrzeni wielu lat. Choć wszystkie są dobrze napisane i odnaleźć w nich można specyficzny, gaimanowski klimat znany z „Nigdziebądź” czy „Amerykańskich bogów”, muszę przyznać, że po tym autorze spodziewałam się czegoś więcej. Do zbioru trafiły bowiem nie tylko opowiadania bardzo dobre („Rycerskość” opowiadająca o starszej pani, która kupuje w sklepie świętego Graala, czy „Szkło, śnieg i jabłka” przedstawiające inną wersję bajki o Śnieżce), ale też teksty średnie oraz kilka zaledwie przyzwoitych. Trudno, aby zachwyt wzbudziły króciuteńka historyjka o ciężkiej doli Świętego Mikołaja czy opowiastka o córce sów, które zapomina się natychmiast po przeczytaniu. „Dym i lustra” prezentuje dość nierówny poziom, nie jest jednak oczywiście pozycją kompletnie niegodną uwagi, a ze względu na zróżnicowaną tematykę prawdopodobnie każdy znajdzie w niej przynajmniej jeden tekst dla siebie. Mimo to sądzę, że mając ochotę na sięgnięcie po twórczość tego autora, lepiej wybrać którąś z jego powieści, ciekawszych, bardziej wciągających, z bohaterami, do których łatwo się przywiązać. „Dym i lustra” są raczej książką dla wielbicieli krótkich form literackich i fanów Neila.
Jacek Jaciubek [40%]
Zanim sięgnąłem po drugi tom przygód Kurta Wallandera zetknąłem się z opinią, że „Psy z Rygi” to najsłabsza powieść cyklu. Nie czytałem jeszcze wszystkich książek Mankella, ale pozostaje mi mieć nadzieję, że powyższe twierdzenie jest prawdziwe, bowiem „Psy z Rygi” to nieudana powieść. Po raz kolejny szwedzki policjant musi radzić sobie z nieobliczalnym ojcem, niedostępną córką, a przede wszystkim nad wyraz trudnym śledztwem, którego najchętniej by się pozbył. Przeżywa wewnętrzne rozterki związane ze wzrostem przestępczości w Skandynawii i zmieniającym się zbyt szybko światem. I wszystko byłoby w porządku, gdyby autor nie kazał swemu bohaterowi udać się do Rygi, by tam kontynuować śledztwo w sprawie dwóch zamordowanych mieszkańców Europy Wschodniej odnalezionych na dryfującym po Bałtyku pontonie, a przede wszystkim zająć się sprawą zabitego w niejasnych okolicznościach łotewskiego policjanta. Pomimo zapewnień autora o solidnym merytorycznym przygotowaniu, zamieszczonych w posłowiu, czytelnik odnosi wrażenie, że wyjazd do Rygi jest zbędny, a Wallander pozoruje prowadzenie dochodzenia. Najgorsze jednak następuje, gdy komisarz postanawia wybrać się na Łotwę po raz drugi – jego podróż przez kolejne państwa bloku sowieckiego przemienia się w groteskę, a powód tej wyprawy nie jest zrozumiały ani dla czytelnika, ani dla bohaterów. Wallander miota się po Rydze i okolicach, zakochuje się we wdowie po policjancie, poszukuje teczki z dokumentami, a czytelnik cały czas odnosi wrażenie, że jego działania nie mają najmniejszego sensu. Na koniec dostajemy rozwiązanie jak z hollywoodzkiego filmu klasy C (lub z animowanego serialu o Scooby-Doo), w którym dochodzi do starcia dobra ze złem, przy czym zło przed śmiercią oczywiście wygłasza pean na cześć swej przebiegłości i mądrości. Mankella stać na więcej, wiele więcej.
Miłosz Cybowski [10%]
„Nic dobrego na wojnie” to zbiór pięciu szkiców (szósty jest zapisem wywiadu radiowego z czerwca 2009 roku) czy esejów autorstwa Marka Sołonina, esejów, które nie zostały opatrzone żadnym wstępem i żadnym posłowiem. W efekcie nie wiadomo do końca czego się po nich spodziewać. Wydawca określa książkę mianem „lektury dla tych, którzy nie boją się wiedzieć i myśleć”. Od pierwszych stron Sołonin podejmuje się karkołomnego zadania (tak je przynajmniej prezentuje), jakim jest podważanie historycznych teorii związanych z drugą wojną światową i prezentowanych przez innych rosyjskich historyków. Wydaje się, że właśnie w tej „rewolucyjności” podejścia kryje się przyczyna popularności tego autora (który, zauważmy, nie posiada wykształcenia historycznego), bo sposób prezentowania faktów i ogólnego dyskursu historycznego pozostawia bardzo wiele do życzenia. Oczywiście wszystko można próbować wytłumaczyć formą publikacji, jednak kiedy już ktoś podejmuje się tak obszernej i zjadliwej krytyki, to niech przynajmniej korzysta z przypisów! Nawet jeśli część takich zabiegów można zaakceptować, to cały artykuł „Pożar w magazynie” omawiający liczbę ofiar Wielkiej Wojny Ojczyźnianej (bez podania jakichkolwiek źródeł, ale na każdej stronie operujący danymi liczbowymi) należałoby spisać na straty. Odnośników do źródeł brak, jakiegoś wyraźnego celu w wielu przypadkach brak (co autor miał na myśli pisząc „Dwie blokady”?), sensu w lekturze podobnych książek również brak.
Konrad Wągrowski [70%]
Na pytanie, dlaczego Yann Martel napisał dziwną książkę o Holokauście łatwo odpowiedzieć. Mówi o tym wszak sam bohater jego powieści, Henry, który przekonuje wydawcę do opublikowania jego książki, będącej nowatorskim podejściem do tematu. Henry (Martel?) uważa, że tradycyje podejście do tematu Zagłady go trywializuje, że potrzeba zupełnie nowego spojrzenia. Ma to zapewnić jego książka, wydana dwustronnie (z dwoma stronami tytułowymi na każdej z okładek), składająca się z naukowego eseju i beletrystycznej opowieści. Połączenie dwóch form, które współegzystują razem, ma zapewnić zupełnie nowe doświadczenie czytelnicze, ma wywołać nowe emocje. Niestety, wydawcy nie są zainteresowani taką hybrydą, uważają że jej komercyjny potencjał jest znikomy.
„Beatrycze i Wergili” nie jest jednak taką książką, jaką chciał napisać Henry – mamy tu do czynienia jedynie z powieściową fikcją. Początek jednak jest istotny, bo zdradza zamysły autora, który tak jak i jego bohater ambitnie chce podejść do skostniałego tematu. W powieści Martela Henry spotyka tajemniczego wypychacza zwierząt, który pisze alegoryczną sztukę o zwierzętach. Jego Beatrycze i Wegili to oślica i małpa, ukazania jako stworzenia ocalałe z innego rodzaju Holokaustu – nieustannej zagłady, jaką gotują zwierzętom ludzie. Henry zostaje poproszony o ocenę sztuki taksidermisty, jest nią na swój sposób zafascynowany, ale najbardziej intryguje go prawdziwa przyczyna stworzenia takiego dzieła.
Nie, nie ma tu żadnego porównywania zagłady Żydów do zagłady zwierząt – to byłoby niesmaczne. Powiązanie między tymi dwoma tematami jest dużo bardziej skomplikowane, ale cel jest taki, jak wspomiałem na początku – przywrócić emocjonalną siłę zgranemu tematowi poprzez nowatorską formę. Czy to się udało? Trudno powiedzieć, pierwsze wrażenie z lektury jest silne – decyduje o tym zagadka, lekkość pióra Martela, szokujące „Gry Gustawa” (przywołujące na myśl głośny „Wybór Zofii” i „Medaliony” Nałkowskiej), zaskakująca pointa. Potem jednak wrażenie emocjonalne blednie i pozostaje głównie wspomnienie misternej konstrukcji książki. Chyba więc sukces połowiczny.
Beatrycze Nowicka [70%]
Po przeczytaniu „Opowieści sieroty” poczułam się zachęcona do lektury kolejnej książki Catherynne M. Valente, dlatego sięgnęłam po wielokrotnie chwalony „Palimpsest”. Byłam także ciekawa, czy autorka będzie potrafiła wymyślić coś odmiennego od swojej poprzedniej wizji. Trzeba powiedzieć, że udało jej się to – choć powieści są podobne pod względem sposobu obrazowania, „Palimpsest” jest utworem odrębnym. Na pewno zwraca uwagę zarówno stylem, jak i odważnym pomysłem oraz jego równie odważną realizacją. Oczywiście sama koncepcja istnienia innego świata, do którego trafiają wybrani, tkwi swoimi korzeniami już w mitach, niemniej sam sposób przejścia (poprzez seks) i jego implikacje przedstawione zostały niebanalnie. „Palimpsest” wzbudził we mnie jednak mieszane uczucia. Od razu trzeba zaznaczyć, że w powieści brak wyraźnie poprowadzonej fabuły – całość jest w zasadzie szeregiem impresji z odwiedzin w Palimpseście, poprzedzielanych krótkimi rozdziałami na temat starań bohaterów, by zapewnić sobie kolejną wizytę a ostatecznie znaleźć się w mieście na stałe. Główne postaci są tak dziwaczne i szalone, że raczej trudno się z nimi identyfikować. Jeszcze zanim po raz pierwszy trafiają do Palimpsestu, wydają się nie pasować do rzeczywistości. Świat widziany ich oczami nie różni się aż tak bardzo od tajemniczego miasta po drugiej stronie i w tym upatruję pewien problem. Gdyby Valente zbudowała książkę na zasadzie kontrastu – szara, ponura codzienność a nieustający korowód cudów, czytelnik mógłby lepiej zrozumieć, dlaczego bohaterowie tak rozpaczliwie pragną znaleźć się w Palimpseście. W sytuacji, kiedy oni i tak funkcjonują gdzieś obok zwykłego świata, trudniej uwierzyć w ich desperację. W jednym z wywiadów Valente użyła sformułowania „miasto jako wirus”, ale należałoby też powiedzieć „miasto jako nałóg”. Palimpsest nie jest bowiem rajem – owszem, jest kolorowy i pełen niezwykłości, jednak to także miejsce niebezpieczne, w którym można łatwo stracić zdrowie, czy nawet życie, co ma adekwatne konsekwencje w „realnym” świecie. Dla gości z zewnątrz reguły gry są niejasne, co czyni ich podatnymi na ataki. Wizyta w mieście nierzadko przysparza cierpień, a jednak ludzie wciąż wracają. Valente szczegółowo opisuje upadek swoich bohaterów, to, jak zaprzepaszczają swoje dotychczasowe życie, łamią własne zasady, są poniżani i okaleczani. Czytanie o ich kolejnych upokorzeniach i utracie godności budziło we mnie niesmak. Podczas lektury raz za razem zadawałam sobie pytanie „w imię czego to wszystko?”. Oczywiście wiadomo, że ludzie potrafią konsekwentnie zrujnować sobie życie dla rzeczy dużo mniej pociągających niż Palimpsest, jednak autorka zdaje się mówić, że w ostatecznym rozrachunku było warto i tę myśl uważam za znacznie bardziej kontrowersyjną, niż osławione sceny seksu w rozmaitych konfiguracjach.