Wydawnictwo Czarne przyzwyczaiło już wielbicieli literatury detektywistycznej, że w serii „Ze Strachem” pojawiają się powieści – do tej pory autorstwa głównie Skandynawów i Niemców – z najwyższym znakiem jakości. Tym większe musiało to być wyzwanie dla Wojciecha Chmielarza – opowiedzieć historię, która dorówna dziełom Johana Theorina, Thomasa Kangera czy Kjella Oli Dahla. Na szczęście udało się. „Podpalacz” jest jednym z najciekawszych rodzimych kryminałów ostatnich lat.
Warszawa w ogniu!
[Wojciech Chmielarz „Podpalacz” - recenzja]
Wydawnictwo Czarne przyzwyczaiło już wielbicieli literatury detektywistycznej, że w serii „Ze Strachem” pojawiają się powieści – do tej pory autorstwa głównie Skandynawów i Niemców – z najwyższym znakiem jakości. Tym większe musiało to być wyzwanie dla Wojciecha Chmielarza – opowiedzieć historię, która dorówna dziełom Johana Theorina, Thomasa Kangera czy Kjella Oli Dahla. Na szczęście udało się. „Podpalacz” jest jednym z najciekawszych rodzimych kryminałów ostatnich lat.
Wojciech Chmielarz
‹Podpalacz›
Pochodzący z górnośląskich Gliwic, ale obecnie mieszkający w Warszawie, Wojciech Chmielarz (rocznik 1984) to przede wszystkim dziennikarz. Do tej pory zdarzało mu się pisać zarówno na łamach pism branżowych (jak „Puls Biznesu” czy „Press”), opiniotwórczych tygodników (vide „Polityka”), jak i czasopism stricte literackich (na przykład „Nowa Fantastyka” i jej wydanie specjalne). Na co dzień jest redaktorem naczelnym serwisu internetowego zajmującego się – jak można przeczytać na okładce książki – „tematyką przestępczości zorganizowanej, terroryzmu i bezpieczeństwa międzynarodowego”. Chodzi oczywiście o niwserwis.pl, którego wydawcą jest Piotr Niemczyk, niegdyś polityk Unii Wolności, przez trzy lata (1990-1993) dyrektor Biura Analiz i Informacji Urzędu Ochrony Państwa, a później także między innymi ekspert sejmowej Komisji do spraw Służb Specjalnych (1998–2001) i doradca ministra spraw wewnętrznych i administracji (2000–2001). A to świadczy tylko o jednym – skoro Niemczyk wziął Chmielarza pod swoje skrzydła, musi on być prawdziwym specjalistą w dziedzinie, którą się zajmuje. Co zresztą postanowił dodatkowo udowodnić, pisząc kryminał. Poszedł tym samym w ślady swoich ulubionych autorów rodem z mroźnej i ponurej Skandynawii – Johana Theorina („
Zmierzch”, „
Nocna zamieć”) i Henninga Mankella („
Zapora”, „
Niespokojny człowiek”).
„Podpalacz” zapowiedziany został jako pierwszy tom perypetii warszawskiego komisarza Jakuba Mortki, oficera Wydziału do walki z Terrorem Kryminalnym i Zabójstw. Choć wciąż jest on człowiekiem młodym (jeżeli tak można określić faceta, który wszedł w czwartą dekadę życia), to jednak bez większych obaw o przesadę, należałoby dodać także, że już po przejściach. Nie tak dawno rozwiódł się z żoną, pod opieką której zostawił dwóch synów; kierowany poczuciem odpowiedzialności, zostawił jej mieszkanie oraz zgodził się na płacenie wysokich alimentów. Sam przeniósł się natomiast do wynajętego pokoju w blokowisku, gdzie za współlokatorów ma niezbyt przejmujących się nauką studentów – nałogowego hazardzistę Piotra i podporządkowaną mu Agnieszkę. Bywa że z powodu urządzanych przez nich imprez nie może się wyspać, co potem odbija się na jego stanie fizycznym i psychicznym w pracy. Koledzy z komendy – w tym szef wydziału podinspektor Artur Andrzejewski – postrzegają go, co prawda, jako świetnego gliniarza, twardego i nieustępliwego, ale jednocześnie całkowicie pozbawionego poczucia humoru. Całkowitym przeciwieństwem komisarza jest jego partner – podkomisarz Dariusz Kochan, nieokrzesany seksista, ze skłonnością do zdecydowanie nazbyt prostackich żartów i ochotą na wyskoki pozamałżeńskie. Nierzadko Mortka musi przywoływać go do porządku – przecież ma żonę i dziecko. Czyli to, co on sam nie tak dawno stracił i z utratą czego wciąż nie może się pogodzić. Nie należy się więc dziwić, że dobry nastrój nieczęsto mu dopisuje, że potrafi być oschły i nieprzyjemny dla otoczenia. Zwłaszcza kiedy otrzymuje wezwanie do tragicznego zdarzenia w sobotę o świcie, gdy temperatura na dworze sięga minus dwudziestu stopni Celsjusza.
Chmielarz wie, jak zacząć narrację, aby od pierwszych stron przykuć uwagę czytelnika. Opis podpalenia willi Klaudii i Jana Kameronów – cóż to za nazwisko?! – idealnie wprowadza w nastrój powieści – jest odpowiednio dramatyczny i jednocześnie przerażający. Najważniejsze jednak, że nawet po tym „wielkim C” napięcie wcale nie spada. To z kolei zasługa świetnie wprowadzonej do fabuły postaci głównego bohatera i jego konfliktu z szefem oddziału strażaków aspirantem Marcinem Kowalskim, który – wbrew opinii Mortki i Kochana – twierdzi, że pożar był efektem działania osób trzecich. Ba! że jest to trzecie tego typu zdarzenie na Ursynowie w ostatnim czasie. Komisarz nie może się nadziwić, że do tej pory policja nie została o tym poinformowana. Strażak przekonuje, że było to zapewne spowodowane niewielkimi stratami materialnymi oraz faktem, że nikt nie poniósł uszczerbku na zdrowiu. Teraz stało się jednak inaczej – właściciel willi zginął, a jego żona, ratując się przed płomieniami, wyskoczyła z piętra przez okno, w wyniku czego jedną nogę złamała, a drugą skręciła. Nazwisko ofiary daje policji do myślenia. Kameron, dzisiaj już raczej mało znany biznesmen, kilkanaście lat wcześniej powiązany był z grupami przestępczymi z Pruszkowa i Wołomina; jego małżonka natomiast najpierw dotarła do finału konkursu Miss Polonia, a potem próbowała zrobić karierę, nieudaną zresztą, jako piosenkarka występująca pod pseudonimem Klaudia Klau. Kto chciałby ich zabić? I to właśnie teraz, gdy świat w zasadzie już o nich zapomniał. Mortka bierze też jednak pod uwagę jeszcze jedną ewentualność – że śmierć Kamerona i obrażenia Klaudii były wynikiem wyjątkowego pecha. Że, jak w przypadku poprzednich podpaleń, właścicieli miało w nocy nie być w domu.
Ocena sytuacji przyjęta przez komisarza zmienia się diametralnie, kiedy z Zakładu Medycyny Sądowej otrzymuje wiadomość, że Jan Kameron nie zmarł wskutek pożaru, ale gdy do niego doszło, nie żył już od mniej więcej dwóch godzin. A to oznaczałoby, że albo piroman dokonał tym razem także umyślnej zbrodni, albo policja ma do czynienia z dwoma działającymi od siebie niezależnie przestępcami – mordercą i podpalaczem. Mortka i Kochan stają przed sporym wyzwaniem; są też naciskani z góry, ponieważ media nagle przypomniały sobie o Klaudii Klau i zaczęły utyskiwać na ciężki los niegdysiejszej gwiazdeczki estrady. Chmielarz – co do tego nie można mieć wątpliwości – z dużym znawstwem opisuje prowadzone dochodzenie; tę codzienną, niekiedy bardzo żmudną i mało interesującą, często nie dającą żadnych wymiernych efektów, pracę śledczą. Stara się przy tym dokładnie trzymać realiów; Warszawa na kartach „Podpalacza” to nie tylko atrakcyjne tło do opowiadanej historii, ale niezwykle istotne, rzeczywiste miejsce akcji. Co jakiś czas autor dorzuca również nowy element fabularny, który ma podnieść napięcie – jak chociażby poważne tarapaty finansowe współlokatora Mortki, Piotra Stelmacha, czy wątek związany z lokalnym mafiosem Krzysztofem Borzestowskim. Nie zapomina też o tym, aby w finale wszystkie detale układanki – nawet te, zdawałoby się, najmniej istotne, jedynie sygnalizowane, wprowadzane do fabuły na drugim czy trzecim planie – ściśle ze sobą powiązać. Dopiero wtedy okazuje się, jak bardzo dba o szczegóły.
W powieści Chmielarza, jak w najlepszych kryminałach jego mistrzów literackich Theorina i Mankella, ale też – o czym zapominać nie można – Maj Sjöwall i Pera Wahlöö, nie ma miejsca na przypadki czy zaskakująco szczęśliwe zbiegi okoliczności, które sprawiają, że nierozwiązywalna w zasadzie sprawa nagle znajduje finał w sądzie. A to zawsze stanowi o jakości powieści detektywistycznej. Polskiemu autorowi świetnie udała się zresztą nie tylko intryga, ale także postaci. Trzeba przyznać, że każdy – no, prawie każdy – z bohaterów (w tym ci epizodyczni) ma swój charakterystyczny rys, który sprawia, że nie tylko tworzy on sztuczny tłum, ale wpływa na podniesienie atrakcyjności fabuły. Tak jest z irytującą matką Klaudii Kameron, Katarzyną Budną, zadufanym muzykiem Janem Borowskim, wybuchowym technikiem kryminalistycznym Kamilem Jankowskim, antypatycznym agentem ubezpieczeniowym Jarosławem Sztochem, atrakcyjną policyjną profilerką Anną Brodką, ambitnym starszym kolegą po fachu Mortki, komisarzem Maciejem Grudą, czy wspomnianym już wcześniej strażakiem Marcinem Kowalskim. O dziwo, najmniej przekonująco na ich tle wypada ten, który powinien wzbudzać największą niechęć – gangster Borzestowski. I to wcale nie dlatego, że Chmielarz nie przedstawił go jako zwyrodniałego psychopatę, zjadającego na śniadanie dzieci policjantów; w końcu to ojciec chrzestny na miarę XXI wieku. Problem w tym, że gdy pojawia się w zasięgu wzroku, nie wieje grozą. A powinno. Przekonuje za to w pełni Mortka. Owszem, można w kreacji jego postaci dostrzec nawiązania do komisarzy Martina Becka czy Kurta Wallandera, ale chyba najbliższym jego „krewnym” jest mimo wszystko grany przez Jerzego Radziwiłowicza nadkomisarz Andrzej Gajewski z „Gliny” Władysława Pasikowskiego. Obu panów charakteryzuje bowiem podobna surowość i poczucie sprawiedliwości, które sprawia, że czasami gotowi są pójść na skróty, byle sprawca przestępstwa poniósł zasłużoną karę.
Sporo w tej recenzji „ochów” i „achów”, prawda? Wszystkie są jak najbardziej zasłużone. Oby się jednak nie okazało, że po lekturze – zapowiadanej przez Czarne na czerwiec tego roku – drugiej odsłony serii, której roboczy tytuł brzmi „Outsourcing”, autor tekstu będzie musiał cichcem się z nich wycofywać.