Miliony sprzedanych egzemplarzy, kilka prestiżowych nagród i jedno poważne oskarżenie o plagiat. Filmowa adaptacja na afiszach polskich kin to dobra okazja, aby przypomnieć głośną powieść Yanna Martela. I ostrzec przed błędem, jakim jest obejrzenie filmu przed lekturą książki.
Cztery zwierzęta w łódce, nie licząc chłopca
[Yann Martel „Życie Pi” - recenzja]
Miliony sprzedanych egzemplarzy, kilka prestiżowych nagród i jedno poważne oskarżenie o plagiat. Filmowa adaptacja na afiszach polskich kin to dobra okazja, aby przypomnieć głośną powieść Yanna Martela. I ostrzec przed błędem, jakim jest obejrzenie filmu przed lekturą książki.
Po likwidacji indyjskiego ogrodu zoologicznego byli gospodarze postanawiają sprzedać zwierzęta w Kanadzie. Statek, którym podróżują z synami i inwentarzem, ulega jednak katastrofie. Szesnastoletni Pi, być może jedyny ocalały, zmuszony jest dryfować po Pacyfiku w towarzystwie zebry, orangutana, hieny i Richarda Parkera – czterystofuntowego tygrysa bengalskiego. Po krótkim okresie względnego spokoju do głosu dochodzi łańcuch pokarmowy i dla trzech pierwszych zwierząt żegluga się kończy. Odtąd chłopak i tygrys muszą twardo walczyć o przetrwanie. A wszystko to i tak pretekst do snucia rozważań o większych i mniejszych tajemnicach życia.
Pomysł Martela chciałoby się nazwać oryginalnym, ale istnieją wątpliwości. Już po zdobyciu sławy i uhonorowaniu Nagrodą Bookera wytknięto autorowi, że „pożyczył” sobie fragment z książki „Max and the Cats” Moacyra Scliara, gdzie również mamy pływające zoo, tonący statek i rejs łódką chłopca z drapieżnikiem. Choć wymowa obydwu powieści jest inna, a u Scliara kotowate reprezentuje jaguar, podobieństwo i tak wydaje się przekraczać granice inspiracji. Groźbę pozwu sądowego zażegnało spotkanie dwóch autorów. Nie wiadomo, jakich argumentów użył Martel, ale jeśli był równie przekonywający jak w powieści, to nic dziwnego, że Scliar przyznał mu rację.
Powiastka filozoficzna z domieszką egzotycznej przygody nieczęsto zostaje bestsellerem. Kanadyjskiemu pisarzowi udało się połączyć dwa wyjątkowe talenty. Pierwszy to umiejętność opowiedzenia w prosty sposób nietuzinkowej historii – odwrotnie niż u wielu współczesnych autorów, choćby u popularnego ostatnio Davida Mitchella. W „Życiu Pi” trudno dopatrzeć się walorów czysto językowych. Styl jest oszczędny, często bardziej reporterski niż literacki, a mimo to treść krąży w rejonach literatury pięknej. Dzięki temu powieść, choć nie lekka tematycznie, jest łatwa do przyswojenia dla każdego odbiorcy, od profesora po gimnazjalistkę. Można ją też czytać na plaży i w zatłoczonym autobusie. Stąd popularność i ogromne nakłady.
Druga zdolność Martela tkwi w sposobie formułowania poglądów. Z ust narratora padają rozmaite spostrzeżenia na temat miejsca człowieka w królestwie zwierząt, miejsca zwierząt w królestwie ludzi oraz miejsca człowieka w społeczeństwie i we własnym kosmosie. Można się z nimi zgadzać lub nie, ale uwagę zwraca ich artykulacja – zawsze w lekko dowcipnym tonie, bez ideologizowania i toczenia piany, za to z przemawiającymi do wyobraźni argumentami. Obojętnie, czy mowa o humanitarnej wyższości ogrodowego wybiegu nad sawanną, czy przewagą synkretyzmu religijnego nad doktrynalnym zamykaniem horyzontów, wszystko bardziej przypomina dobrotliwą gawędę niż przemowę z trybuny lub ambony, co delikatnie skłania do refleksji „może faktycznie coś w tym jest?”. I to już jest istotny powód, aby książkę przeczytać, choć nie jedyny.
Koniecznie zabierzcie ze sobą „Życie Pi”, jeśli będziecie wypływać w rejs statkiem. Autor tak szczegółowo przedstawił zasady morskiego survivalu (połowu ryb, konstrukcji destylatora wody, efektywnego pełnienia wachty, itd.), że trudno uwierzyć, aby mogły nie zadziałać w praktyce. Taka dokładność ma też drugą stronę. W przeciwieństwie do delikatnego w wymowie filmu, w książce nie brak scen nieapetycznych i okrutnych. Tam, gdzie adaptacja Anga Lee czaruje obrazami morskiego dna i odbijającego się w oceanie nieba, nastrój powieści bywa daleki od bajki – mamy tu opisane podstawy szlachtowania żółwia, konsekwencje zjedzenia tygrysich odchodów czy szczegóły odparzeń, jakim podlega ludzka skóra przy długim kontakcie z solą morską.
Naturalizm dodaje jednak wiarygodności warstwie przygodowej. Opowieść o zmaganiu z przyrodą i własnymi słabościami, nawet po odjęciu filozoficzno-symbolicznej otoczki, sama w sobie pozostałaby przekonywująca. Martwimy się losem tratwy w czasie sztormu (przecież tyle wysiłku bohater włożył w jej urządzenie), trzymamy kciuki za Pi, gdy próbuje tresować Richarda Parkera, korzystając z trapiącej kota choroby morskiej, wreszcie nawet za samego tygrysa, kiedy wydaje się już niezdolny do znoszenia trudów podróży. Choć z czasem na cały rejs pada inne światło, nie przekreśla to przygodowych walorów opowieści.
A o czym, tak naprawdę, jest tak historia? Wielu twierdzi, że o religii. Głównym powodem, dla którego dorosły już Pi opowiada Martelowi o dawnej podróży, jest przecież obietnica, że można dzięki niej uwierzyć w Boga. Z powieści wyłania się wyraźnie utylitarna koncepcja religii (która raczej nie spodoba się dogmatycznym wyznawcom, zdobyłaby za to uznanie Pascala), ale wydaje się tylko częścią większej całości. Chodzi raczej o pewne podejście do życia, tutaj przedstawione w okolicznościach sprowadzonych do ekstremum, ale możliwe do zastosowania także w mniej dramatycznych sytuacjach. Jak mówi Pi, „wybrać zwątpienie jako filozofię życia to tak, jakby wybierać bezruch jako sposób przemieszczania się w przestrzeni”. Rzecz w tym, aby zawsze coś trzymało nas przy życiu, a repertuar możliwych idei jest na tyle szeroki, aby każdy mógł zdecydować się na coś dla siebie.
W filmie przesłanie pozostaje takie samo, choć wszystko uproszczono, włącznie z kreacją głównego bohatera, szczegółami podróży i przede wszystkim kwestiami filozoficznymi, wyglądającymi, jakby doklejono je do efektownego obrazu nieco na siłę. Poznajemy jednak główny motyw i zakończenie opowieści, dlatego po seansie lektura książki wiele traci na atrakcyjności i nie ma już większego sensu. Za to w odwrotnej kolejności – jak najbardziej.
90%? Pan żartować, ładny film i... tyle.