Co, pomijając twórczość Stanisława Lema, wnieśli do polskiej literatury pisarze science fiction epoki PRL-u? Ilu z nich zdołało wyrwać się z więzów narzucanych przez ideologię i tym samym – biorąc jeszcze pod uwagę fakt, że nie brakowało im talentu i wyobraźni – zdołało przetrwać próbę czasu? Na te pytania w pewnym stopniu odpowie seria Solarisu „Archiwum Polskiej Fantastyki”, w której jako jedna z pierwszych ukazała się powieść Bohdana Peteckiego „Tylko cisza”.
Z nieba pod rynnę
[Bohdan Petecki „Tylko cisza” - recenzja]
Co, pomijając twórczość Stanisława Lema, wnieśli do polskiej literatury pisarze science fiction epoki PRL-u? Ilu z nich zdołało wyrwać się z więzów narzucanych przez ideologię i tym samym – biorąc jeszcze pod uwagę fakt, że nie brakowało im talentu i wyobraźni – zdołało przetrwać próbę czasu? Na te pytania w pewnym stopniu odpowie seria Solarisu „Archiwum Polskiej Fantastyki”, w której jako jedna z pierwszych ukazała się powieść Bohdana Peteckiego „Tylko cisza”.
Bohdan Petecki
‹Tylko cisza›
„Archiwum Polskiej Fantastyki” to druga – obok publikowanej równolegle „Galaktyki Gutenberga” – seria wydawnicza Solarisu, w której oficyna ta postanowiła odświeżyć trochę już zapomniane, ale godne ocalenia dla przyszłych pokoleń, powieści science fiction. W przeciwieństwie jednak do „Galaktyki…”, poświęconej pisarzom obcojęzycznym (zarówno tym, upraszczając nieco, zza naszej zachodniej, jak i wschodniej granicy), w „Archiwum…” – na co wskazuje już sam tytuł – redaktor Wojciech Sedeńko przypominał będzie dzieła rodzime. Począwszy od niezapomnianej trylogii Jerzego Żuławskiego z początków XX wieku, aż po całkiem jeszcze świeże książki Marka Oramusa, Mirosława P. Jabłońskiego, Macieja Żerdzińskiego i Andrzeja Ziemiańskiego. Gdzieś pośrodku tej listy sytuują się autorzy, których twórczość fantastycznonaukowa nierozerwalnie związana była z czasami PRL-u, jak Krzysztof Boruń i Andrzej Trepka, Bohdan Korewicki, Czesław Białczyński i – zmarły przed osiemnastoma miesiącami (w listopadzie 2011 roku) – Bohdan Petecki. Ten ostatni należał do jednych z najpłodniejszych autorów, choć warto wiedzieć, że przygodę z beletrystyką zaczął od zupełnie innego gatunku literackiego.
Petecki urodził się w Krakowie w 1931 roku; po wojnie ukończył studia na Uniwersytecie Jagiellońskim – z wykształcenia był orientalistą (ale „łyknął” też trochę filozofii). Przez wiele lat pracował jako dziennikarz radiowy (w katowickiej rozgłośni Polskiego Radia) i prasowy (w popularnym tygodniku ilustrowanym „Panorama”). Tworzył słuchowiska radiowe, wreszcie w 1968 roku wydał pierwszą powieść – kryminał „Nieproszony gość”. Na przełomie lat 60. i 70. opublikował jeszcze trzy książki z pogranicza kryminału i sensacji: „Telefonował morderca” (1969), „Noc Robin Hooda” (1970) oraz „Żmije złote i inne” (1972); wszystkie opatrzone zostały pseudonimem Jan Artur Bernard. Pomiędzy trzecią a czwartą ukazała się też jednak, podpisana prawdziwym nazwiskiem, powieść fantastycznonaukowa „W połowie drogi” (1971), która – jak się później okazało – zapoczątkowała nowy etap w życiu i twórczości Peteckiego. Od tej pory już do końca pozostał wierny tematyce science fiction. Mogli się zmieniać adresaci kolejnych dzieł – niektóre pisane były bowiem z myślą o młodszych (nastoletnich) czytelnikach – ale w każdym z nich wyobraźnia wiodła autora jeśli nie w odległe zakamarki Wszechświata, to przynajmniej w daleką przyszłość.
Po ostatecznym „zerwaniu” z Janem Arturem Bernardem wydał Petecki „Strefy zerowe” (1972) i „Ludzi z Gwiazdy Feriego” (1974). Zdobywał szlify i widać było, że w nowym dla siebie gatunku czuje się z czasem coraz pewniej, czego efektem stała się – opublikowana po raz pierwszy w 1974 roku przez Iskry (w cieszącej się wielką popularnością serii „Fantastyka Przygoda”) – „Tylko cisza”, uważana za najwybitniejsze dokonanie pisarza na poletku fantastycznonaukowym. Wiadomo nie od dziś, że w klasycznej science fiction najważniejszy był (i wciąż jest) pomysł wyjściowy, wokół którego autor budował nie tylko fabułę, ale przede wszystkim wizję świata przyszłości. Gdy okazywał się on – oczywiście pomysł, nie autor – zbyt mało atrakcyjny, cała misternie wznoszona budowla mogła rozpaść się w mgnieniu oka. Na szczęście gdy Petecki zasiadł do pracy nad kolejną powieścią, wyobraźnia go nie zawiodła. Zaczyna się „Tylko cisza” jak space opera – po dziewięciu latach podróży do gwiazdozbioru Proksima wraca na Ziemię statek „Dyna”. Na jego pokładzie znajduje się dwóch pilotów Ornak i Haleb. Ich wyprawa kończy się niepowodzeniem; kiedy wyruszali, mieli nadzieję odkryć na dalekiej planecie ślady obcej cywilizacji, tymczasem okazało się, że sygnały, które naukowcy początkowo uznali za przejaw działalności kosmitów, wysyłał… uszkodzony przez meteoryt światłowód. Lecz to wcale nie z powodu niepomyślnego zakończenia misji Ornak i Haleb witani są po powrocie do Układu Słonecznego nie przez rozentuzjazmowane tłumy, a jedynie garstkę ludzi. W tym momencie można uznać, że Petecki zrobił krok dalej, a mówiąc precyzyjniej: zstąpił z Niebios na Ziemię, przy okazji rozstając się na dobre – przynajmniej w tej powieści – z „kostiumem” space opery.
Ornakowi od początku coś nie pasuje. Ma wrażenie, że wszyscy, z którymi się styka – szef zespołu pilotów Tarrowsen, biomatematyk profesor Oneska, ale także żona Avia i rodzice – coś przed nim ukrywają. I tak jest w rzeczywistości. Świat w czasie nieobecności pilotów bardzo się zmienił, co ma związek z zastosowaniem w praktyce teorii nadsystemu pola wielkiego. Największe zmiany jednak dopiero nadchodzą. Na planecie rozpoczęto bowiem właśnie zaplanowany w skali globalnej projekt przywrócenia Ziemi równowagi biologicznej. Mówiąc w dużym skrócie, polega on na daniu naturze wolnej ręki poprzez zahibernowanie niemal całej ludzkości na osiemdziesiąt lat. W tym czasie środowisko naturalne ma odzyskać swą pierwotną rozrodczość i przy okazji uporać się z asymilacją miliardów ton odpadów. W efekcie mają zniknąć również choroby cywilizacyjne. Niemożliwym jest oczywiście, aby śpiących w hibernatorach ludzi pozostawić na tak długi czas bez jakiegokolwiek nadzoru i opieki, dlatego też wybrano kandydatów na strażników, którzy podzieleni na cztery wachty (po dwadzieścia lat) mają, nie kontaktując się ze sobą, nadzorować działanie całego systemu. Jednym ze strażników został mianowany Ornak; ma objąć służbę po dwóch dekadach zasłużonego odpoczynku.
Główną osią fabuły książki Peteckiego jest więc intrygujący eksperyment ekologiczny, którego celem jest przywrócenie Ziemi ekosystemu sprzed wieków. Pomysł to przedni. I przekorny, bo czystą fantazją okazuje się w tym przypadku próba, choć nie dosłowna, powrotu do przeszłości. Autor nie wysyła jednak w zamierzchłe epoki podróżników w czasie, ale – w znaczeniu symbolicznym – cały glob. Wrzucony w wir wydarzeń nagle i niespodziewanie Ornak nie ma nawet możliwości, aby wyrobić sobie własny pogląd na całe zagadnienie; tym bardziej że, jeszcze przed przymusowym snem, zostaje skonfrontowany z opinią sceptyka. Przypadkowo spotkany podczas spaceru w parku egzobiolog profesor Marteau – wbrew temu, co twierdzą Tarrowsen i Oneska – przekonuje pilota, że wdrażany właśnie w życie projekt jest krokiem wstecz w rozwoju cywilizacyjnym człowieka. Szkoda tylko, że Petecki nie pozwolił Marteau głębiej uzasadnić swoje przekonanie, ponieważ proste „nie wiadomo, dokąd [to wszystko] doprowadzi” to trochę za mało, by przekonać czytelnika. Wystarczy za to, aby zasiać niepewność w głowie Ornaka. Gdy po dwudziestu latach hibernacji ekspilot budzi się, aby przejąć służbę, musi zmierzyć się z nową sytuacją, jeszcze bardziej ekstremalną niż było to dane wysłanemu na całą zimę do położonego w górach hotelu bohaterowi „Lśnienia” Stephena Kinga. Jack Torrance miał bowiem u swego boku żonę i synka, a Ornak jest sam. A przynajmniej tak mu się wydaje.
„Tylko cisza” ma również pewne cechy powieści psychologicznej, choć trzeba przyznać, że pisarzowi zabrakło albo odwagi, albo przekonania, aby w ten wątek się zagłębić. Owszem, Petecki pozwala nam wejść w umysł Ornaka i zakosztować odrobiny jego szaleństwa (vide powracające uparcie odgłosy dzwonów!), ale z drugiej strony stoi na straży nieprzekraczania granicy wyznaczonej przez mainstream literaturze fantastycznonaukowej. Nie robi tego kroku, na jaki decydowali się – i wygrywali na tym – chociażby Stanisław Lem czy Philip K. Dick. Szczypta psychologii potrzebna jest autorowi jedynie po to, by uwiarygodnić postępowanie bohatera. Inna sprawa, że – patrząc na powieść z perspektywy już prawie czterech dekad – nie można popadać w przesadę i zarzucać Peteckiemu, że nie okazał się w dziedzinie science fiction twórcą na miarę Fiodora Dostojewskiego czy Marcela Prousta. Bo i bez tego „Tylko cisza” broni się po dziś dzień. Ornak, postawiony ostatecznie przed dylematem: „kontynuować eksperyment zgodnie z założeniami czy też ulec idealistycznym mrzonkom?” – dostarcza czytelnikowi wystarczająco dużo materiału do rozterek natury moralnej. Swoją drogą, ponad dwadzieścia lat po upadku PRL-u można ową alternatywę, przed jaką postawiony został główny bohater książki, spróbować przenieść na grunt stricte polityczny. Zatem: poddać się nakazom władz (w domyśle: komunistycznych) czy też stanąć po stronie tych, którzy postanawiają się im przeciwstawić? Petecki nie posłużył się jednak prostą analogią; nie mamy w powieści zasadniczego podziału na „władzę” i „opozycję”, bo też taki klarowny podział w Polsce pierwszej połowy lat 70. ubiegłego wieku już (biorąc jako punkt wyjścia okres stalinowski) ani jeszcze (wybiegając o kilka lat w przyszłość) nie istniał. Choć kto wie, może po przebudzeniu profesor Marteau stałby się dysydentem. Tego się jednak nigdy nie dowiemy.