Esensja.pl Esensja.pl W maju czytaliśmy trochę mniej, najwyraźniej spóźniona wiosna wyciągnęła nas z domów. Ale mniej nie znaczy wcale, tak więc zapraszamy do lektury majowej odsłony naszego cyklu.
W maju czytaliśmy trochę mniej, najwyraźniej spóźniona wiosna wyciągnęła nas z domów. Ale mniej nie znaczy wcale, tak więc zapraszamy do lektury majowej odsłony naszego cyklu.
Niech was nie zmyli polski tytuł – to nie jest kolejna książka o nastolatce zakochanej w mrocznym nieznajomym – choć romansu w niej nie zabrakło. To historia siedemnastoletniej Briony Larkin opowiedziana przez nią samą, rozpoczynająca się słowami „Przyznałam się do wszystkiego i chcę zostać powieszona.” Wykreowana przez Franny Billingsley bohaterka wydaje się być prawdziwa – to młoda dziewczyna, która kiedyś spisywała opowieści Prastarych żyjących na pobliskich bagnach, która uważa się za czarownicę (co jest karane śmiercią) i nienawidzi samej siebie, ale wciąż próbuje walczyć z wrodzoną „niegodziwością”. Do wad książki można zaliczyć przewidywalne zakończenie, ale „Zakochana w mroku” należy do tych książek, o sile których nie stanowią fabularne niespodzianki, lecz styl i język opowieści, które potrafią uwieść, i ze mną im się to w pełni udało (choć, wnosząc z czytanych recenzji, mogą też odstraszyć). Klasyczna SF, prowokacyjny pomysł, ale mimo wszystko powieść, której czegoś brakuje. Obserwując perypetie bohaterów nie mogłem oprzeć się porównaniu „Gdzie wasze ciała porzucone” z przeczytanym niedawno „Światem czarownic”: w obu przypadkach mamy nowe uniwersum, konieczność zaadaptowania się do istniejących warunków oraz niezrozumiałych „obcych”, którzy docelowo stają się tymi złymi. Nie jestem pewien, czy (jak sugerowała Anna Kańtoch) niedociągnięcia wynikają z pośpiechu autora – myślę, że o wiele większą rolę odegrał tu brak spójnej wizji świata przedstawionego. Gdzieś w połowie książki historia traci impet, a wielka podróż podjęta przez Burtona i jego towarzyszy dobiega niespodziewanego końca. Końcówka zamiast wiele wyjaśniać, zadaje tylko dodatkowe pytania, na które odpowiedzi przyjdzie nam szukać w kolejnych tomach. Sam koncept świata-rzeki też całkiem nie przekonuje, choć trzeba przyznać, ma w sobie coś, co potrafi oczarować. Ale Farmer jak gdyby obawiał się zbyt ambitnego potraktowania swojego uniwersum, przez co musimy oglądać zaledwie drobne urywki i pojedyncze epizody. A do porządnej fantastyki naprawdę bardzo niewiele brakowało. Mikołajek już dawno wszedł do panteonu najważniejszych dziecięcych bohaterów i zdobył to miejsce całkowicie zasłużenie. Wznowiony w zeszłym roku przez Znak potężny tom przygód francuskiego urwipołcia i jego szkolnych kolegów przynosi osiemdziesiąt nowych historyjek. Zostały one zebrane przez Anne Goscinny, córkę twórcy postaci Mikołajka i nigdy wcześniej nie były publikowane. Zawsze mam wątpliwości co do podobnych inicjatyw, bo wynikają one zbyt często nie z chęci ofiarowania czytelnikom pełnoprawnego produktu, a zarobienia paru groszy na nazwisku znanego antenata. Na szczęście „Nowych przygód Mikołajka” ten problem nie dotyczy. To pełnoprawny zbiór w znakomitej większości fantastycznych historii z życia paczki łobuziaków z francuskiego miasta, ich przyjaciół, rodzin i znajomych, których cechami charakterystycznymi są humor na wysokim poziomie, rewelacyjne kreacje postaci, świetny język i jasność przekazu. A to wszystko jak zwykle ozdobione prostymi, a jednocześnie urzekającymi i bawiącymi do łez ilustracjami Sempé`a. I choć niektóre opowiastki wydają się być dziś nieco wątpliwe wychowawczo, to nie wpływa to negatywnie na odbiór całości. Od czego w końcu są czytający dzieciom rodzice, jak nie od tego, by wyjaśnić dzieciom, że nie zawsze należy brać przykład z Mikołajka, a już na pewno nie zawsze – z jego ojca. „Nowe przygody…”, podobnie jak wszystkie inne książki z cyklu francuskiego duetu Sempé i Goscinny, mają tę niewątpliwą zaletę, że bawią równie mocno dzieci, jak i dorosłych. A to wielka sztuka i wśród lektur dla maluchów rzadkość. Wprawdzie ostatni tomu cyklu „Upiór Południa” jest znacznie ciekawszy niż poprzedzające go „Burzowe Kocię”, ale niestety nie dorównał poziomem „ Pamięci umarłych”. Niewątpliwie Maja Lidia Kossakowska potwierdziła po raz kolejny swój talent do budowania niezwykłej atmosfery, a także sprawność warsztatową pozwalającą tworzyć jej utwory utrzymane w różnej stylistyce. W tej krótkiej powieści głównym atutem jest właśnie niesamowity klimat ośrodka dla psychicznie chorych, w którym główny bohater zmaga się ze swoją amnezją. Z prawdziwym zainteresowaniem obserwujemy więc jego przybycie do „Purpurowej Magnolii” oraz nawiązywanie znajomości z innymi pensjonariuszami, których przeszłość również skrywa mroczne tajemnice. Wkrótce zaczynają się dziać rzeczy, które trudno byłoby racjonalnie wytłumaczyć… Problem tkwi w tym, że zdecydowanie zbyt szybko możemy domyślić się zarówno, czym w rzeczywistości jest ten zakład, jak i charakteru win byłego żołnierza. Oczywiście zdaję sobie sprawę, że miała to być przede wszystkim opowieść grozy, ale jednak po skończonej lekturze pozostało mi uczucie niedosytu, że autorka dość powierzchownie podeszła do tematu rozliczeń z wydarzeniami okresu tużpowojennego. Oceny ani „Czasu mgieł”, ani całego cyklu nie podnosi też Epilog, będący kontynuacją Preludium z „ Czerni”. Niestety, ta klamra kompozycyjna tak naprawdę niewiele wnosi do tetralogii, a wręcz sprawia wrażenie dodanej nieco na siłę. Joanna Kapica-Curzytek [70%] Powieść uhonorowana Nagrodą Man Booker Prize w 2009 roku opowiada o interesującym etapie z życia Króla Henryka VIII, gdy chciał unieważnić małżeństwo ze swoją pierwszą żoną Katarzyną Aragońską i poślubić Annę Boleyn. Toczy się zawiły spór, w czym wielki udział ma Tomasz Cromwell, „szara eminencja” króla. Hilary Mantel uczyniła go głównym bohaterem powieści, ukazując jego długą życiową drogę od syna kowala aż do wysoko postawionego, zaufanego doradcy Henryka VIII. Książka jest dla polskiego czytelnika trudna w odbiorze, zwłaszcza od strony merytorycznej. Jej lektura wymaga dobrej orientacji w historii Anglii i wiedzy „kto był kim”, by móc z powodzeniem przedzierać się przez gąszcz postaci i ich poczynania oraz odczytać wszelkie subtelności opisywanych tu licznych knowań i intryg. Forma literacka także nie ułatwia odbioru: styl jest bardzo hermetyczny i monotonny, nie ma nic wspólnego z zapierającą dech w piersiach historyczną powieścią akcji. Książka przypomina raczej wielki fresk, w którym podziwiamy mistrzostwo w odtworzeniu najmniejszych szczegółów. Autorce udało się jednak pokazać spór o rozwód Henryka nie w ciasnych kategoriach „relacji damsko-męskich”, ale jako ambicjonalny zatarg między Tomaszem Cromwellem a jego politycznym przeciwnikiem kardynałem Tomaszem Wolseyem. Ta sprawa nie tylko dzieliła wewnętrznie Anglię, ale miała pierwszorzędne znaczenie dla całej Europy, w której za sprawą Henryka VIII zmieniły się proporcje politycznych sił. Za pierwszą żoną stała Hiszpania, zaś w sprawie unieważnienia małżeństwa negocjowano z Watykanem i szukano w Europie sojuszników. Warto sięgnąć po tę powieść, jeśli chcemy się dowiedzieć jak doszło do przewrotu religijnego w Anglii i jak narodził się kościół anglikański. Marcin T.P. Łuczyński [40%] Jejku, co to była za nuda! Przypomniał mi się Adolf Nowaczyński, który pisał rozmaite paszkwile i napadał na ludzi na łamach gazet, a prywatnie był bardzo nieśmiały i ujmująco uprzejmy. Ewidentnie są ludzie, u których różne media wyzwalają różne pokłady. Marek Raczkowski jest wirtuozem satyrycznego rysunku (jego tłum demonstrantów, trzymających transparent z napisem: „Kurwa mać!”, ociera się o geniusz). Ale w wywiadzie-rzece o pretensjonalnym tytule: „Książka, którą napisałem, żeby mieć na dziwki i narkotyki” rysownik przypomina kota przerobionego na psa, który się odszczekuje prześladowcom z pańskiego dworu – nie sposób słuchać jego miauczenia. Raczkowski dysponuje niesamowitym zmysłem obserwacyjnym, jego karykatury są znakomite, liczę że – jako wielki fan jego kreski – ma jeszcze przed sobą mnóstwo rzeczy do narysowania. Dla równowagi. Bo do powiedzenia nie ma kompletnie niczego ciekawego. Joanna Kapica-Curzytek [90%] Książka została w tym roku wyróżniona Nagrodą Historyczną Tygodnika „Polityka” w kategorii: Pamiętniki i wspomnienia. Jej autorka, profesor Dorota Simonides należy do najbardziej rozpoznawalnych osób związanych ze Śląskiem. Jest naukowcem (zajmuje się folklorystyką), zajmowała się również działalnością społeczną i polityczną: była posłanką i senatorem. Czytamy o latach jej dzieciństwa w górniczej rodzinie, w społeczności, gdzie więzi były wyjątkowo silne, a wartości wyraźnie określone, co budowało wewnętrzną dyscyplinę. Kolejne lata to studia, rozpoczęcie pracy, pokonywanie etapów naukowego awansu. Autorka interesująco opisuje niełatwe realia życia w latach 50. i 60. XX wieku, gdy o wiele rzeczy trzeba było zabiegać z wielkim wysiłkiem. Później przychodzi czas działalności parlamentarnej. Gdy parlamentarzystów obserwuje doświadczony folklorysta – możemy dowiedzieć się wielu zaskakujących rzeczy związanych z kulisami ich pracy. Interesujące są też opisy zagranicznej działalności profesor Simonides, która pracowała w Zgromadzeniu Parlamentarnym OBWE. Dzięki temu podróżowała po całym świecie, spotykając się z ciekawymi ludźmi, w tym znanymi osobistościami. Książkę czyta się znakomicie, autorka pisze z dystansem wobec siebie i subtelnym poczuciem humoru, niezależnie od tego, czy chodzi o opisy psikusów z dzieciństwa, czy spotkania „na salonach”. Nie koncentruje się przesadnie na sobie. Pisze za to dużo o ważnych dla niej osobach, ale tylko tyle, ile uważa za stosowne, bez nadmiernego odsłaniania niczyjej prywatności. Autobiografia jest mocno osadzona w otaczającej rzeczywistości. Szczególnie ważny jest tu kontekst przynależności do – ukształtowanej przez historię – śląskiej społeczności, posiadającej wysokie poczucie własnej tożsamości. Dzięki temu udało się autorce nakreślić panoramiczny i barwny obraz swojej małej ojczyzny: Śląska z czasów jej dzieciństwa, który przeszedł już do legendy i Śląska współczesnego, wraz z jego najważniejszymi problemami i dylematami, nierzadko bolesnymi. Najczystszy, najprawdziwszy bełkot. Nie wiadomo, po co napisany, tak jak i nie wiadomo, po co wydany. Zgaduję, że autorka zachwyciła się koncepcją przyuważoną w amerykańskiej komedii „Klik: I robisz co chcesz”, gdzie znudzony życiem bohater mógł sobie dzięki specjalnemu pilotowi przeskakiwać na przyspieszonym podglądzie mniej interesujące kawałki swojego życia, po czym ją bez większego zastanowienia zaadaptowała i rozbudowała. Bo jej cajtfikser jest właśnie takim pilotem, tylko bardziej: pozwala nie tylko „przewijać” przykre czy nieciekawe sytuacje do przodu, ale również i skakać wstecz – o minutę (przed wypadkiem), godzinę (dla powtórzenia seksu) czy wręcz i dekadę (by zmienić życiową decyzję). Sęk w tym, że nic nie wiadomo ani o pochodzeniu urządzenia (a jest w wielu odmianach i w masowej produkcji), ani o jego budowie (ponoć jest wielkości telefonu komórkowego i zasila je licha bateryjka), ani o jego działaniu (ot, wciska się guzik i fabuła przeskakuje… gdzieś), a już w ogóle jest bajzel, jeśli chodzi o same zmiany w czasie (teoretycznie nikt nie jest ich świadom, ale niektórzy jednak są; teoretycznie nie da się grzebać w cudzej przeszłości, ale niektórzy to jednak robią) i o ich wpływ na ogólną rzeczywistość (a wcale go nie widać, mimo że gadżetem bezustannie bawią się SETKI MILIONÓW OSÓB na całym świecie). Zamierzeniem autorki było prawdopodobnie napisanie płochej krotochwilki o nierozważnych zabawach czasem, ale nie dość, że co i rusz paskudnie się sypie nieprzemyślana kreacja świata, to w dodatku powieść przypomina literackie śmietnisko. Nie aż tak znowu liczne gładkie i dowcipne zdania toną z kretesem pośród strzępów surrealistycznych rojeń i prowadzących na manowce dyskusji, nie będących w stanie nadać żadnego zauważalnego sensu skaczącej to tu, to tam akcji, posiekanej na drobne kawałki i losowo rozrzuconej po króciutkich rozdziałkach. No i ten wszechmocny z założenia Bóg, który też nie może obejść się bez cajtfiksera…
|
Jarku, jak Ty to robisz, że po TAKICH filmach masz jeszcze tyle samozaparcia, żeby czytać TAKIE książki?! :)