Ostatni dzień miesiąca od dłuższego już czasu oznacza dla nas edycję zbioru krótkich recenzji książkowych. Czasami wcale nie tak krótkich… Dziś dokładnie jedenaście recenzji z jedenastu książek, autorstwa ośmiorga autorów. A wśród recenzowanych autorów Bruno Schulz, Martin, Vance, Pratchett oraz… Antoni Marczyński.
Esensja czyta: Czerwiec 2013
[ - recenzja]
Ostatni dzień miesiąca od dłuższego już czasu oznacza dla nas edycję zbioru krótkich recenzji książkowych. Czasami wcale nie tak krótkich… Dziś dokładnie jedenaście recenzji z jedenastu książek, autorstwa ośmiorga autorów. A wśród recenzowanych autorów Bruno Schulz, Martin, Vance, Pratchett oraz… Antoni Marczyński.
Rzadko się zdarza, aby antologia w hołdzie dla twórcy przerosła jego oryginalne dokonania, ale w tym przypadku chyba tak się stało. Opowiadania stworzone przez dawnych czytelników Jacka Vance’a są jeszcze lepsze i mają jeszcze bardziej magnetyczny klimat niż historie wymyślone przez twórcę Cugela. Trudno się jednak dziwić, skoro wśród tych dawnych czytelników są George R.R Martin, Neil Gaiman, Tad Williams, Dan Simmons, Lucius Shepard i wielu innych słynnych dziś autorów. Rezultat ich wspólnej pracy to idealna lektura zwłaszcza na letnie wieczory, gdy zachodzące czerwone słońce zaczyna wyglądać dokładnie tak, jak widzą je bohaterowie Vance’a.
Baggott, znany popularyzator nauki i autor wielu książek poświęconych fizyce, przedstawia nam historię i rozwój teorii kwantowej, której początki sięgają wczesnego dwudziestego wieku. Zaprezentowanie wszystkich odkryć w sposób przystępny to zadanie niełatwe, ale można powiedzieć, że Baggott wychodzi z tego zadania obronną ręką. Kłopot w tym, że o ile początkowe rozdziały (opisujące badania nad fizyką, którą możemy jeszcze pamiętać ze szkoły) są w miarę przystępne i stosunkowo łatwe w zrozumieniu, to im dalej w las, tym więcej drzew. Gdy na orbicie zainteresowań fizyków kwantowych zaczęły pojawiać się neutrina, kwarki i ich właściwości (spiny, kolory i powaby), wyjaśnienie wszystkiego w prostych słowach staje się coraz trudniejsze. I to, niestety, widać. Choć autor bardzo stara się przedstawić nam wszystkie odkrycia w sposób czytelny, niczym dobrą historię ubarwianą licznymi anegdotami (z obowiązkowym kotem Schrödingera, który musi cierpieć stan jednoczesnego życia i nie-życia), w niektórych rozdziałach nadmiar teorii i suchych fizycznych rozumowań potrafi przytłoczyć. Niekiedy Baggott robi to celowo, innym razem widać, że odmiennego podejścia do takiego czy innego zagadnienia po prostu nie ma. Dużym plusem całej książki jest sięganie do wszystkich podstaw i wyjaśnianie ich w sposób niekiedy wyjątkowo łopatologiczny (jak próby zastąpienia elektronów w pierścieniach SQUID żywymi i martwymi kotami). Wspomniany już kot Schrödingera czy sławny ostatnimi czasy bozon Higgsa zostają przedstawione w taki sposób, że wreszcie cały szum wokół tej boskiej (lub cholernej) cząstki zaczyna mieć sens.
Czarnobyl stał się pars pro toto katastrofy spowodowanej wybuchem elektrowni atomowej. Tymczasem jest to miasto o przeszło 800-letniej historii. Cataluccio w swojej książce odkrywa jego dzieje. Miejsce to już na wiele lat przed nuklearną zagładą spłynęło krwią niewinnych ofiar – w wybuchu antysemickiej nienawiści i Polacy, i Niemcy, i Rosjanie mordowali tam Żydów; Stalin uaktywnił hekatombę „Hołodomor”, a wszystkie zamieszkujące narody wdawały się w bratobójcze walki. Na naszych oczach historia Czarnobyla staje się nie tylko historią Ukrainy, ale także Polski, Rosji i Białorusi, co więcej, fakt, że tę opowieść snuje Włoch–polonofil, poświadcza o niewątpliwej mocy tego symbolu przełomów wieku – radioaktywnego pyłu, który nie poprzestawszy na skażeniu najbliższego terenu, dotarł w najodleglejsze zakamarki Ziemi.
Chopin o Chopinie. Wydana w 2010 książka to nic innego jak zbiór rozmaitych cytatów dotyczących polskiego kompozytora. Część z nich to jego własne słowa i aforyzmy, inne stanowią opinie jemu współczesnych lub innych sławnych ludzi. I jak tu oceniać coś takiego? Sprawa jest niełatwa, szczególnie że temu podobnych wydawnictw pełnych aforyzmów, powiedzeń i przysłów znajdziemy na rynku na pęczki. Jedynym wyróżnikiem jest tutaj sam Chopin, postać zdecydowanie nieprzeciętna, Polak i obywatel świata, emigrant i wirtuoz, który zdobył międzynarodową sławę. Ale czy to wystarczająco dużo, by uczynić z tej pozycji coś więcej niż ciekawostkę lub jedną z tych książek, które stanowią uniwersalny prezent, który będzie się kurzył na czyjejś półce? Jeśli chodzi o wersję ebook, to została ona starannie przygotowana. Na pytanie, czy warto spożytkować dziesięć złotych na książkę elektroniczną, która zawiera jedynie cytaty, będziecie musieli odpowiedzieć sobie sami. Bo nawet jeśli jest to dopracowany ebook, a sam Chopin okazuje się niekiedy wyjątkowo ironiczny i spostrzegawczy, to sam mam poważne wątpliwości co do celowości takiego zbioru.
Autorka „Życia jak w Tochigi” nie miała – na szczęście – ambicji stworzenia wiekopomnego dzieła o Kraju Kwitnącej Wiśni, lecz postanowiła przenieść na papier własne doświadczenia wynikające z życia w japońskiej rodzinie. Anna Ikeda jest bowiem wprawdzie Polką, ale wyszła za Japończyka i mieszka obecnie w jego ojczyźnie, więc na własnej skórze doświadcza na przykład uroków szukania tam pracy czy posiadania japońskiej teściowej. Okazuje się, że nie wszystkie stereotypowe wyobrażenia o Japonii potwierdzają się w warunkach szarej codzienności, a ponadto możemy się również przekonać, jak bardzo warunki życia na tamtejszej prowincji mogą odbiegać od naszej wizji wygód, z których mogą korzystać mieszkańcy jednego z najbardziej zaawansowanych technologicznie państw. Zdecydowanie najlepiej wypadają w książce właśnie te fragmenty, w których autorka przedstawia z poczuciem humoru konkretne zdarzenia, w których sama brała udział. W pamięci pozostają więc choćby takie scenki, jak rozmowa kwalifikacyjna Anny Ikedy w szkole językowej (znajomość angielskiego bynajmniej nie była bowiem najważniejszym kryterium naboru) czy też jej występ w roli „pastora” – oczywiście na ślubie w stylu zachodnim, udzielanym młodej parze, która kompletnie nic nie rozumiała z jej przemowy po angielsku. Ponadto „Życie jak w Tochigi” pozwala poznać sporo ciekawostek między innymi na temat japońskich zwyczajów, festiwali czy świątyń, a lekturę uprzyjemniają liczne fotografie wykonane przez autorkę. Niewątpliwie lektura tej książki sprawi sporo przyjemności wszystkim osobom, które chciałyby trochę lepiej poznać Japonię, a szukają czegoś więcej niż suchych faktów na temat tego państwa.
Naprawdę rzadko się zdarza, by jedynym powodem, dla którego nie porzuciłem lektury książki przed końcem było zobowiązanie recenzenckie. W przypadku „Elektrycznych bananów” chęć odłożenia tomu na półkę z oznaczeniem „zapomnieć na wieki” była potwornie silna. Ze zlepku kilku ciekawych pomysłów, z których powstać miał chyba absurdalny koktajl odwołujący się trochę do Dicka, a trochę do Vonneguta (a może nawet trochę do Lema), wyszedł niestrawny misz masz, spisany w dodatku ciężką ręką. Parę lepszych, czasem śmiesznych scen nie rekompensuje steku bzdur, z jakimi przyjdzie się mierzyć osobie chcącej sięgnąć po „Elektryczne banany”. Z każdą stroną rośnie w głowie czytelnika znak zapytania – po co to wszystko? Jabłoński zamiast popchnąć akcję do przodu, nadając przynajmniej pozory celowości miotaniu się dziwacznych postaci, odpływa w nieustanne dygresje i retrospekcje, nader często wrzucając bohaterów w sceny rodem z durnego serialu komediowego. Erudycja i humor, o których wspomina wydawca na okładce jako cechach konstytutywnych pisarstwa Jabłońskiego, wprawdzie są tu jakoś obecne, ale w zupełnie pomieszanych i niewłaściwych proporcjach. Bohaterów wikła autor w spory i dysputy teologiczne i kosmologiczne, przy czym na równi dyskutują ze sobą papież z podrzędnym scenarzystą czy porno aktorka z kardynałem (inna sprawa, że samozwańczym). Niechby chociaż była w tym galimatiasie jakaś nadzieja sensu, ale próżno go szukać, skoro autor najwyraźniej sam nie wiedział, co pisze. Na wszystko wyjaśnieniem ma być absurd, w porządku, ale nie można zapominać, że jest on tylko narzędziem i może być użyty w niewłaściwy sposób. Podsumowując za kompletnie nieudany trzeba uznać pomysł wydania „Elektrycznych bananów” jako jednej z pierwszych powieści w zacnej solarisowej serii Archiwum Polskiej Fantastyki, bo delikatnie mówiąc nie stanowi ta powieść zachęty do sięgania po kolejne tomy.
Nigdy nie zrozumiem, jak można wychwalać ten bełkot Schulza.