Chciałbym napisać, że pierwszy tom „Przedksiężycowych” był zaledwie przygrywką, wstępem, preludium do akcji właściwej, która wreszcie nabiera tempa, nadając bohaterom i fabule konkretne cele. Niestety, choć druga część jeszcze niedokończonej trylogii Anny Kańtoch prezentuje się nieco lepiej od swojego poprzednika, nadal znajdujemy w książce więcej pytań niż odpowiedzi.
Czekając na akcję, poszukując celu
[Anna Kańtoch „Przedksiężycowi. Tom II” - recenzja]
Chciałbym napisać, że pierwszy tom „Przedksiężycowych” był zaledwie przygrywką, wstępem, preludium do akcji właściwej, która wreszcie nabiera tempa, nadając bohaterom i fabule konkretne cele. Niestety, choć druga część jeszcze niedokończonej trylogii Anny Kańtoch prezentuje się nieco lepiej od swojego poprzednika, nadal znajdujemy w książce więcej pytań niż odpowiedzi.
Anna Kańtoch
‹Przedksiężycowi. Tom II›
Do mnożenia wątków, niejasności i pytań najczęściej potrzeba (jak pokazuje w swoim cyklu Erikson) planów na dziesięciotomową serię, w której jeden słabszy tom nie wpłynie zbyt boleśnie na całą resztę, a czytelnika można utrzymywać w niepewności niejasną obietnicą wyjaśnienia wszystkiego w kilku ostatnich tomach. Co ciekawe, w swojej
poprzedniej powieści owo manewrowanie między pytaniami a odpowiedziami w konwencji realizmu magicznego udawało się Kańtoch o wiele lepiej niż tutaj. W przypadku „Przedksiężycowych” mamy do czynienia z zaledwie trylogią, ale drugi tom zupełnie nie wpisuje się w schemat drugich części, będących zwykle wypychaczami między początkiem a heroicznym finałem. Nie dzieje się tak z prostego powodu: tom pierwszy, mimo nakreślenia ciekawego miasta i o wiele mniej ciekawych bohaterów, w żadnym wypadku nie nadał fabule jakiegoś konkretnego celu. Bo koncept grupy idealistycznych „rebeliantów” ukrywających się w zrujnowanym, poskokowym mieście, pragnących nieść pomoc tym, którzy przez Przedksiężycowych zostali odrzuceni i spiskujących w celu czysto teoretycznego połączenia tych wszystkich światów przeszłych z teraźniejszym – on do mnie nie przemawia.
Pełna ideałów grupa jest tak niewyraźna, jak wypadkowa jej poszczególnych elementów. Poczynając od Kairy, która po odnalezieniu swojego niegdysiejszego mentora stała się równie naiwna co Finnen, przez dobrodusznego Dime, postać ze wszech miar realistyczną, ale irytującą, kończąc na ich mało inspirującym i jakże tajemniczym przywódcy. Pierwsze rozdziały, skupiające się na ich perypetiach i trudnościach związanych z przetrwaniem w zniszczonym mieście, stanowią męczącą lekturę. Szczęśliwie wzbogacono je innymi wątkami: mamy możliwość towarzyszyć Finnenowi przechodzącemu genozmianę i przekształcającemu się w wyszkolonego złodzieja, a także poznanej pod koniec pierwszego tomu Tellis, starszej pani detektyw, która stopniowo urasta do pozycji jednej z głównych postaci. Jej kolejne perypetie oraz dochodzenie, którego się podejmuje, stanowią ciekawą odskocznię od pozbawionych przekonania działań pozostałych bohaterów.
Jednak nowe talenty Finnena nie zmieniają jego losu ani nie wprowadzają go na ścieżki art-zbrodniarzy. Możemy przeczytać zalewie jeden rozdział (a rozdziały w obu tomach „Przedksiężycowych” są zazwyczaj wyjątkowo krótkie) związany z jego wyprawą po jakże cennego w Lunapolis żywego kota. Jego zdolności znajdują oczywiście zastosowanie w kilku śmiałych akcjach przeprowadzonych przez rebeliantów, ale nawet pojawiające się sporadycznie znamiona silniejszego charakteru (zwykle w rozmowach z rozchwianą emocjonalnie Kairą) nie zmieniają Finnena w postać ciekawszą niż w tomie pierwszym.
Z tego wszystkiego wspomniane już perypetie Tellis oraz więcej miejsca poświęcanego ojcu Kairy, miejscowemu mafiosowi Issie, stanowią najciekawsze elementy powieści. Te dwa wątki, powiązane ze sobą dzięki zacięciu pani detektyw, stopniowo odkrywają przed nami tajemnicę skrywaną przez despotycznego bogacza. A przynajmniej tylko jej część, bo tak do końca nie jesteśmy w stanie przejrzeć jego długofalowych planów oraz przeszłości. Wciąż nie wiadomo też, co sądzić o nim i jego kompanach, bodaj jedynych ludziach w całym Lunapolis, którzy wydają się zupełnie nie obawiać nadchodzących Skoków.
Właśnie, Skoki. Po raz drugi mamy możliwość obserwowania ludzkich zachowań podczas tego wydarzenia i oto nagle okazuje się, że po tylu dziesiątkach lat społeczeństwo zaczyna dostrzegać okrucieństwo całego procederu. Pojawiają się zaczątki buntu. Jakby tego było mało, obywate Lunapolis zaczynają wierzyć, że szansa na przetrwanie kryje się w zmiane zachowania i niejasno definiowanym dobru oraz wstrzemięźliwości. Na scenę wkracza nowy prorok, zdobywający sobie mnóstwo rozgłosu oraz popularności, nawołując do moralnego prowadzenia się i porzucenia dotychczasowych dróg. Na ile takie nagłe oświecenie wydaje się prawdopodobne? Do jakiego stopnia mieszkańcy Lunapolis, przez lata wychowywani w kulcie sztuki, kultury i zaspokajania własnych potrzeb mogli nagle porzucić to wszystko z prostego strachu przed kolejnym Skokiem? Dlaczego wszyscy nagle zaczęli wierzyć, że moralność może być jednym z czynników dających szanse na przetrwanie? Na ile to zwykłe chwytanie się brzytwy przez tonących, wiara, że w świecie bez idei ta jedna ideologia musi być słuszna? Choć w efekcie kolejnego Skoku i przemian zachodzących w mieście akcent „Przedksiężycowych” przesuwa się na historię o społeczeństwie bardziej niż o indywidualnych bohaterach (wiele postaci drugoplanowych pojawia się i znika w sposób dość nieprzewidywalny), to z wielu powodów nie jest to społeczeństwo w pełni realistyczne.
Jest jeszcze wątek przybysza z zewnątrz, Pantalekisa, który nauczył się radzić sobie z rzeczywistością zastaną w prawdziwym Lunapolis. Jednak ten motyw po prostu jest i nie wprowadza do fabuły jakichś szczególnie rewolucyjnych przemian. Astronauta zostaje schwytany i „zwerbowany” przez Issę, dołączając tym samym do zwyczajnych obywateli miasta, snując się po nim bez wyraźnego celu i dumając nad tym, czy współpraca z mafiosem okaże się rozsądnym wyborem.
Jak zatem podsumować drugi tom „Przedksiężycowych”? Na poziomie bohaterów wciąż mamy do czynienia z postaciami, które jakby do końca nie wiedziały, co ze sobą zrobić. Odkrywanie kolejnych elementów Lunapolis nie jest już aż tak pasjonujące jak w części pierwszej (bo im ich więcej, tym więcej niedociągnięć: chociażby ciągłe bezproblemowe wędrówki bohaterów między miastami). Na plus zaliczyć można samo zachowanie społeczeństwa i nagłe (choć zdecydowanie zbyt nagłe, by mogło być realistyczne) przemiany zachodzące wśród mieszkańców miasta. Ponury nastrój całości i treść pozostawiająca szerokie pole do interpretacji również zasługują na uwagę, choć muszę powtórzyć to, o czym
pisałem w recenzji tomu poprzedniego: nie czuję się w pełni przekonany do wizji przedstawionej przez Kańtoch.
„Dlaczego wszyscy nagle zaczęli wierzyć, że moralność może być jednym z czynników dających szanse na przetrwanie?”
Fatalne te recenzje. Powyższe zdanie jest symptomatyczne i obrazuje modus operandi recenzenta polegający na budowaniu bzdurnych tez w oparciu o wyssane z palca argumenty.
Czy rzeczywiście wszyscy nagle zaczęli wierzyć, że moralność może być jednym z czynników dających szanse na przetrwanie?
Nie. Nie nagle. I nie wszyscy. A właściwie rzadko kto. Nowa ideologia znalazła poparcie głównie wśród elit, czyli grupie społecznej będącej z definicji mniejszością. A przez znalazła poparcie należy rozumieć jakiekolwiek poparcie, bo „nowy prorok” ma wśród przedstawicieli wyższych sfer co najmniej tylu zagorzałych wrogów, co zwolenników. I to zwolenników (w przeciwieństwie do wrogów) raczej na pokaz, dla których obnoszenie się z rzekomo nowo nabytą skromnością i pobożnością jest (jak sami przyznają) jedynie przejawem kolejnej mody i nie wynika z głębszych przekonań.
Dokładnie ilu mieszkańców Lunapolis naprawdę „nawróciło się”? Trudno powiedzieć, ale treść powieści nie pozwala domniemywać, aby odsetek nawróconych przewyższał 5%. Twierdzenie, że wszyscy nagle nawrócili się nie jest nawet ćwierćprawdą.