Nie jest dobrze! „W otchłani mroku” – piąta odsłona cyklu powieściowego Marka Krajewskiego o lwowskim (oficjalnie), a następnie wrocławskim (już na własną rękę), detektywie Edwardzie Popielskim – nie jest w stanie niczym zaskoczyć. Autor w warstwie fabularnej powiela wciąż te same schematy, a fundując czytelnikowi rozwinięty wątek dyskursu filozoficznego, rozmywa to, co w powieści kryminalnej najważniejsze.
Mrok to jednak nie Mock
[Marek Krajewski „W otchłani mroku” - recenzja]
Nie jest dobrze! „W otchłani mroku” – piąta odsłona cyklu powieściowego Marka Krajewskiego o lwowskim (oficjalnie), a następnie wrocławskim (już na własną rękę), detektywie Edwardzie Popielskim – nie jest w stanie niczym zaskoczyć. Autor w warstwie fabularnej powiela wciąż te same schematy, a fundując czytelnikowi rozwinięty wątek dyskursu filozoficznego, rozmywa to, co w powieści kryminalnej najważniejsze.
Marek Krajewski
‹W otchłani mroku›
Przed czterema laty Marek Krajewski uznał, że formuła opowieści o Eberhardzie Mocku, komisarzu policji z przedwojennego Wrocławia, czyli Breslau, wyczerpała się. Dlatego też, choć Mock wciąż jeszcze odgrywał w niej bardzo istotną rolę, akcja „
Głowy Minotaura” (2009) została przeniesiona do Lwowa, a do rangi postaci pierwszoplanowej urósł miejscowy detektyw – Edward Popielski. I to właśnie on w następnych książkach Krajewskiego – vide „
Erynie” (2010), „
Liczby Charona” (2011) i „
Rzeki Hadesu” (2012) – zastąpił swojego wrocławskiego kolegę po fachu. Co prawda w ostatniej z wymienionych Mock powrócił, ale jedynie w epizodzie. Autor jednak przy okazji dokonał kolejnej wolty: po zakończonej wojnie światowej „przesiedlił” Popielskiego, jak zresztą wielu innych jego krajanów, na Ziemie Odzyskane, do stolicy teraz już polskiego Dolnego Śląska. W efekcie zatoczył wielkie koło i wrócił do punktu wyjścia. Finał „Rzek Hadesu” został rozegrany w zrujnowanym w wyniku działań wojennych (patrz: „
Festung Breslau”) Wrocławiu we wrześniu 1946 roku. A już miesiąc później zaczęła się akcja kolejnej odsłony cyklu – „W otchłani mroku”, na którą spragnieni emocji czytelnicy musieli czekać niemal półtora roku.
Warto było? Niekoniecznie.
Piąta powieść o Edwardzie Popielskim to, nie licząc napisanej do spółki z Mariuszem Czubajem dylogii, jak do tej pory przynajmniej, o trójmiejskim nadkomisarzu Jarosławie Paterze („
Aleja samobójców”, 2008; „
Róże cmentarne”, 2009), najsłabsze dzieło beletrystyczne Krajewskiego. Z najbardziej wydumaną (w znaczeniu: mało prawdopodobną) fabułą, w której wątek dyskursu filozoficznego do tego stopnia zdominował intrygę kryminalną, że należałoby się poważnie zastanowić, na jakiej półce w księgarni należałoby książkę ustawić. Nie ma oczywiście nic złego w tym, że autor – tym bardziej jeśli ma ku temu odpowiednie predyspozycje, wynikające na przykład z wykształcenia – przekracza granice gatunkowe i uszlachetnia fabułę powieści nawiązaniami do różnych dziedzin nauki; grzechem jest jednak, gdy robi to w sposób obniżający jej atrakcyjność. Że można inaczej, przekonał chociażby przed dwudziestu laty szkocki pisarz Philip Kerr w znakomitym „Traktacie morderczo-filozoficznym” (1992). I nawet jeśli obie powieści więcej różni niż łączy, Brytyjczyk pokazał Polakowi, jak udanie wprząść w historię polowania na seryjnego mordercę rozważania o charakterze czysto filozoficznym. W najnowszej powieści Krajewskiego sprawiają one raczej wrażenie popisu erudycyjnego autora, bo dla wątku kryminalnego ich brak nie byłby większą stratą.
Jak to ostatnio ma Krajewski w zwyczaju, akcję powieści pisarz zawiązuje w czasach współczesnych. Mieszkający we Wrocławiu profesor filozofii Wacław Remus, narzekający na stan oświaty polskiej, postanawia stworzyć prywatne elitarne Lycaeum Subterraneum (czyli Liceum Podziemne), w którym najważniejszymi z przedmiotów byłyby historia, filozofia i łacina. Nie jest to pomysł nowy; nawiązuje on do istniejącego w tym samym mieście w czasach tuż powojennych Gimnazjum Podziemnego, w którym w warunkach konspiracyjnych wybranym uczniom przekazywano prawdziwą wiedzę na temat otaczającego ich świata. Remusowi zależy, aby wykładowczynią w prowadzonej przez niego szkole została doktor Małgorzata Olszewska-Biedziak, specjalistka światowej sławy od biologii teoretycznej. Kobiecie nie podoba się jednak fakt, że uczniami mają być jedynie chłopcy; żąda wyjaśnień i nie zadowala jej stwierdzenie, że jest to warunek postawiony przez patrona Liceum. Szacowny profesor, przyparty do muru, opowiada jej więc historię swojego życia, która w pewnym stopniu splata się z wydarzeniami mającymi miejsce we Wrocławiu jesienią 1946 roku, a której nieszczęsnymi bohaterami okazali się wychowankowie wspomnianego już Gimnazjum Podziemnego. I Edward Popielski.
Powojenny Wrocław nie należał do szczególnie bezpiecznych miejsc. Choć większość Niemców opuściło stolicę Dolnego Śląska przed nadejściem Armii Czerwonej, to jednak wielu wciąż pozostawało w mieście. Do dawnego Breslau docierali również przesiedleńcy bądź uciekinierzy z dawnych Kresów wschodnich, głównie z Lwowa i okolic; pielęgnując w sobie poczucie krzywdy z powodu konieczności opuszczenia ojcowizny, nie pałali oni sympatią ani tym bardziej miłością do Sowietów. Potencjalnych bądź rzeczywistych wrogów nowej komunistycznej władzy zatem nie brakowało. Nic więc dziwnego, że we Wrocławiu panoszyły się NKWD i UB, a krasnoarmiejcy, uważający miasto za niemieckie, traktowali je jako źródło łupów wojennych, które nierzadko odbierali sobie od mieszkających w nim kobiet w naturze. Mnożyły się napady bandyckie, brutalne gwałty, nawet zbrodnie. W krótkim czasie ich ofiarami padły dwie uczennice Liceum Podziemnego, które i tak borykało się z poważnym problemem związanym z inwigilacją przez tajną policję. To właśnie z tego powodu doktor Mieczysław Stefanus, niegdyś wykładowca na lwowskim Uniwersytecie Jana Kazimierza, prosi znanego sobie sprzed wojny ekskomisarza Popielskiego o przeprowadzenie wewnętrznego dochodzenia i wskazanie, który z uczniów uczęszczających na „tajne komplety” jest donosicielem. Gdy Popielski podejmuje się tego zadania, nie wie jeszcze, że śledztwo przybierze wkrótce zupełnie inny obrót.
Oprócz postaci znanych z poprzednich książek Krajewskiego – vide kuzynka Popielskiego, Leokadia Tchórznicka, jego były współpracownik z czasów lwowskich komisarz Franciszek Pirożek czy pułkownik Placyd Brzozowski, szef wrocławskiego UB – pojawia się cała plejada nowych, wśród których prym wiodą nie tylko wykładowcy Liceum (Stefanus i jego główny adwersarz Henryk Murawski), ale nade wszystko kapitan Michaił Czernikow, zastępca dowódcy wrocławskiego garnizonu Armii Czerwonej. Misza to jedyny sprawiedliwy wśród tych, którzy na swoich bagnetach przynieśli Polsce komunizm. Ale też trudno się temu dziwić, skoro jest już na tyle wiekowy, że zdążył jako oficer armii carskiej wziąć udział w wojnie rosyjsko-japońskiej 1905 roku, ukształtował go zatem zupełnie inny system wartości. Czernikow to człowiek honoru, nie może więc znieść myśli, że trzech dezerterów z Armii Czerwonej bezkarnie grasuje po Wrocławiu, gwałcąc i mordując młode kobiety. Aby ich odszukać i przykładnie ukarać, wyciąga rękę nawet do tak zatwardziałego antykomunisty jak Popielski. W końcu co dwie głowy, to nie jedna. Główny problem polega jednak na tym, że obaj panowie niekoniecznie cieszą się poparciem miejscowych NKWD i UB, a to zdecydowanie utrudnia im śledztwo.
„W otchłani mroku”, jak wszystkie wcześniejsze powieści Krajewskiego, epatuje okrucieństwem i makabrą (choć mimo wszystko można odnieść wrażenie, że jest jej nieco mniej niż chociażby w „
Rzekach Hadesu”); w powieści nie brakuje też opisów perwersyjnych praktyk seksualnych, ale i do tego pisarz zdążył przyzwyczaić swoich czytelników. Co więc jest nowego? Pojedynek – o tyle nietypowy, że orężem w nim są dwie skrajnie odmienne koncepcje filozoficzne. Pomysł, na pierwszy rzut oka, ciekawy. Ale co z tego, skoro pisarz użył go w zasadzie jedynie po to, aby udowodnić, że potrafi to zrobić? Jakby nagle zaczęło mu dużo bardziej zależeć na tym, aby dotychczasowy odbiorca powieści o Eberhardzie Mocku i Edwardzie Popielskim dostrzegł w nim nie tylko autora kryminałów, ale także bardzo elokwentnego filologa klasycznego. Dwaj wykładowcy Gimnazjum Podziemnego spierają się więc o swoją wizję świata, a czytelnika ani to ziębi, ani parzy. Prezentowane przez nich idee trudno bowiem uznać za szczególnie odkrywcze czy szokujące; na dodatek Krajewski – inaczej zresztą być nie mogło – prześlizguje się jedynie po temacie. Efekt jest taki, że wielbiciel sensacji uzna cały ten wątek za zupełnie niepotrzebne rozmycie intrygi kryminalnej, tych zaś, którzy gustują w filozofii, zrazi banalność nie tyle samych koncepcji, co jakość i sposób ich prezentacji. „W otchłani mroku” interesujące jest tak naprawdę zaledwie w dwóch obszarach – gdy autor, niestety w dużym skrócie, omawia dramatyczne wojenne losy Popielskiego i nie mniej tragiczną przeszłość Czernikowa.