„Poszarpane granie”, choć dzieją się w tym samym świecie, co wyśmienite „Wichry Smoczogór”, a i bohaterowie się ze dwaj powtórzą, są bardzo inną opowieścią. Wit Szostak postawił na rozum, nie na uczucie… i też jest dobrze.
Krok poza Tolkiena
[Wit Szostak „Poszarpane granie” - recenzja]
„Poszarpane granie”, choć dzieją się w tym samym świecie, co wyśmienite „Wichry Smoczogór”, a i bohaterowie się ze dwaj powtórzą, są bardzo inną opowieścią. Wit Szostak postawił na rozum, nie na uczucie… i też jest dobrze.
Wit Szostak
‹Poszarpane granie›
Do dziś nie jestem zadowolony z mojej
recenzji „Wichrów Smoczogór” i uważam, że można było trafić bliżej sedna tej niezwykłej powieści. Mam oto jednak szansę naprawić część błędów i podczepić się z paroma reminiscencjami do niniejszej recenzji z „Poszarpanych grani”. Niech mi czytelnik zatem wybaczy, że dostanie półtorej recenzji w jednej – wszyscyśmy ludźmi, a errare humanum est.
„Poszarpane granie” dzieją się lat wiele przed wydarzeniami opisanymi w debiucie Wita Szostaka. Ludzie, skrzaty, drzewa i czarty żyją razem w górach, jednak wszyscy są nieco młodsi, nieco głupsi. Być może dlatego, że Koreda, główny bohater powieści, jeszcze nie wykonał tego, co mu nakazał los, i wszyscy rozumni nie do końca pojmują, o co w tym świecie chodzi. Szczególnie ciężki jest los ludzi, którzy jeszcze nie wiedzą, jak postępować, żeby nie stracić duszy.
To ten sam świat. Ten sam styl. Ten sam pisarz. A powieści budzą zupełnie odmienne uczucia i ostro różnią się od siebie. „Wichry Smoczogór” były baśnią, mitem, przepełniała je muzyka i majaczące na horyzoncie olbrzymie góry. To była książka, w której fabuła zlewała się ze światem, bohaterowie nieodłącznie spojeni byli ze swoimi pieśniami, a czytelnik porywany był czarem słowa na smoczogórskie hale. Roztaczała się nad nią magia podobna do tej, z której Tolkien utkał „Władcę Pierścieni”. Wyróżnienie ważniejszych elementów, szczegółowa analiza przesłania – zapomnijcie o tym. To była całość, skała jednolita, choć złożona z niewidzialnych gołym okiem ziarenek.
A „Poszarpane granie” są, jak sama nazwa wskazuje, brzydsze. Piękno gór schodzi na drugi plan, podobnie muzyka. Mniej tu czaru, nie ma też tej spajającej wszystko jedności krajobrazu, człowieka, dzieł jego rąk i śpiewu jego duszy. Smoczogóry są tu tradycyjną fantastyczną sceną, na której Wit Szostak odgrywa swoją sztukę. Widać, jak się toczy opowieść, charaktery bohaterów są wyrazistsze, a przekaz, którym autor raczy nas obdarzać, trafia do mózgu, a nie do serca.
Między jedną a drugą książką zgubiła się też góralszczyzna. Smoczogóry są nadal magiczne i wrośnięte w nie czary nie słabną ani o jotę, jednak ich mieszkańcy okazują się tylko ludźmi, słabymi i zawodnymi. W długiej, wielopokoleniowej sadze rodu Koźliców wiele jest porażek, błędów i zwykłej, ludzkiej głupoty. Muzyka, proste prawdy i otaczający ich majestat nie okazują się być skuteczną zaporą przed byciem zwykłym człowiekiem. Dopiero pogodzenie się ze światem i zrozumienie roli, jaką ma się do odegrania, pozwala ludziom na bezpieczną egzystencję, daleką od czartów czyhających na ich dusze. Ale na pojęcie tych prawd jest jeszcze za wcześnie, to pogodzenie się ze światem widać dopiero w „Wichrach Smoczogór”.
Z czym się tu godzić, spytacie? Ano ze śmiercią. Czeka na nas wszystkich, jak byśmy tego faktu nie starali się zapomnieć, niezależnie od tego, jaką młodość obiecuje nam telewizja, jak potężne leki i ostre skalpele mamy do dyspozycji. I trzeba coś z tym fantem zrobić, pogodzić się z nieuchronnym kresem, bo próba zamykania problemu w worku czy usilny pościg za nieśmiertelnością do niczego dobrego nie prowadzą. Bajkowe fantasy Szostaka okazuje się tu przypowieścią aktualniejszą i ważniejszą niż wyczyny naszego zgromadzenia narodowego. Nieustannie przeżywamy teraźniejszość, odpychamy starość i śmierć. Nie umiemy, nie chcemy z tym żyć; jednak udawanie, że problemu nie ma, jak w „Poszarpanych graniach”, wystawia nas na łup czartów – ludzkich słabości.
Nie można jednak powiedzieć, że „Poszarpane granie” mają przekaz. Ta powieść, podobnie jak „Wichry Smoczogór”, cała jest przekazem. Pod tym względem obie są takie same; to wielopoziomowe, działające poprzez przypowieści, dialogi i czyny bohaterów systemy filozoficzne, których zadaniem jest zainfekowanie nas. Jednak „Poszarpane granie” są bardziej dumaniem, mniej mitem. Więcej tu genów „Świata Zofii” niż „Władcy pierścieni”. Być może dzięki temu, teraz, po lekturze obu, łatwiej jest wyrazić, co też działo się w pierwszej z nich. „Rozumowe” dopełnienie pierwszej opowieści o Smoczogórach i ich mieszkańcach pozwala na zdefiniowanie prawd pierwszej części – prawd, które do głowy trafiają długą drogą przez duszę.
Piszący te słowa nie zna się, ku swemu utrapieniu, na filozofii i ciężko mu dokładnie ocenić, czyje opinie Wit Szostak przekazuje w historii Koźliców. Czy jest to bieg przez różne prądy filozoficzne dotyczące śmierci i przemijania, ubrany w góralskie przypowieści? Czy też autor, praktykujący filozof, spisuje idee, które mu się po głowie błąkają? A może to wykład prawdziwie góralskich idei, żyjących w pieśniach i gawędach tego ludu? Może wszystko po trochu?
„Poszarpane granie” są też inaczej budowane niż poprzednia powieść Szostaka. Fabuła jest bardziej zawikłana, opowieści wykluwają się z opowieści, skaczemy przez różne czasy, szukając odpowiedzi na problemy młodego Koredy. No i różnica najistotniejsza – kobiety. Względnie baby, nie będę się z góralami spierał, jeszcze mi życie miłe. Jak by nie zwał, „Poszarpane granie” bardziej są żeńskie od zmaskulinizowanych „Wichrów Smoczogór”. Okazuje się, że druga płeć smoczogórska również istnieje i przypada na nią co najmniej połowa myśli i duchowości.
Gdyby porównywać „Wichry Smoczogór” do „Władcy Pierścieni”, to należałoby stwierdzić, że „Poszarpane granie” to książka, którą Tolkien mógłby napisać, próbując zmienić „Władcę Pierścieni” na coś mniej magicznego, a bardziej rozumowego, z większym udziałem bohaterów żeńskich, z bardziej klarownym przesłaniem. W takiej „drugiej” trylogii Tolkien mógłby dookreślić swój świat, pozbawiając go magicznego rozmazania, stawiając na siłę wypowiedzi kosztem rozmarzenia czytelnika. „Poszarpane granie” nie są równie magiczne, jak „Wichry Smoczogór”, więcej w nich myślenia niż czucia, a pierwotna jedność wszystkich elementów rozpada się. Jest to ciekawa pozycja, warta lektury, i to wielokrotnej, jednak, mimo pozornych podobieństw, bardzo różna od debiutu Wita Szostaka.
Aha – jeszcze jedno. Tak o niezwykłych i poruszających ostatnich zdań, jak wymyśla Wit Szostak, to ja dawno nie czytałem.