Tak naprawdę „Superpaństwo” Briana W. Aldissa to nie jest powieść sf. Gorzej – to w ogóle nie jest powieść. To zardzewiały garnuszek pełen zbutwiałych strzępów bezsensownych idei, doprawionych do „smaku” pustymi dialogami i odrobiną autourynoterapii.
Superchałtura
[Brian W. Aldiss „Superpaństwo” - recenzja]
Tak naprawdę „Superpaństwo” Briana W. Aldissa to nie jest powieść sf. Gorzej – to w ogóle nie jest powieść. To zardzewiały garnuszek pełen zbutwiałych strzępów bezsensownych idei, doprawionych do „smaku” pustymi dialogami i odrobiną autourynoterapii.
Brian W. Aldiss
‹Superpaństwo›
„Superpaństwo: Powieść o Europie przyszłości” to kolejny w mojej czytelniczej karierze wykwit grafomańskich możliwości Briana W. Aldissa, w który miałem nieszczęście wdepnąć. Poprzednio nieuprzejmy los zetknął mnie z drętwym zbiorkiem opowiadań „Krążenie krwi…”, potem naciął na lichego „Tłumacza”, a w końcu perfidnie wepchnął w paskudnie durny „Umysł w potrzasku”. Wciąż jednak łudziłem się, że były to tylko potknięcia w pisarskiej karierze Aldissa, uważanego przecież za autora wyznaczającego nowe ścieżki w gatunku i stawianego za wzór wschodzącym gwiazdom fantastycznej nowelistyki. A tu zaczyna coraz bardziej wyglądać na to, że potknięciami to może i były – ale „Non Stop” i „Cieplarnia”, istne rodzynki w morzu nijakości.
Oczywiście dopuszczam i drugą, czysto spiskową możliwość – sabotaż twórczości Aldissa, metodycznie prowadzony przez krajowych wydawców, którzy z jakiejś przyczyny omijają slalomem lepsze pozycje i puszczają w obieg tylko knoty, usiłując zohydzić polskiemu czytelnikowi dzieła tego szacownego nestora i odstraszyć na przyszłość od ewentualnych prób sięgania po jego twórczość. Trudno mi się tylko zdecydować, czy działanie to należałoby kwalifikować jako zbrodnię z premedytacją, czy też zwyczajową klasyczną polską jazdę po bandzie, czyli wydawanie w ciemno czegokolwiek, co tylko jest nowe i ma prawa autorskie w cenie kartonu papierosów.
Powieść rozpoczyna się jakże skromną dedykacją: „Kilka niezatapialnych (mam nadzieję) wątków dla ducha Stanleya Kubricka oraz żywego Jana Harlana”. Fraza ta ugruntowuje czytelnika w absolutnie błędnym przekonaniu, że w środku książki są jakieś wątki. Otóż spieszę donieść, że tak naprawdę żadnych wątków tu nie ma, bo „Superpaństwo” jest opowieścią o niczym, w dodatku opartą na braku pomysłu i wzbogaconą wiedzą zaczerpniętą ze szklaneczki z ginem.
Istnieje sobie Unia Europejska. Jest nowoczesna, bo jej obywatele mają androidy, ambient (coś pomiędzy telewizją a Internetem) i slomy (samochody, tylko bardziej). Oczywiście władze mają kłopot, bo granice superpaństwa szturmują hordy nielegalnych imigrantów z leżącego „po drugiej stronie Morza Śródziemnego” Tebarou. A ponieważ Unia zatopiła jakiś parowiec (!) z imigrantami, Tebarou wystrzeliło rakietę z głowicą atomową i wymazało z mapy jedno z austriackich miast. Prezydent Unii prze więc do konfrontacji z Tebarou, na niego z kolei szykuje zamach grupa podpitych muzułmanów, w tym czasie od Grenlandii odrywa się kawał lodu i powoduje tsunami (!), jednocześnie jakaś kobieta preferuje autourynoterapię, osadnik w Rumunii morduje własną siostrzenicę, żeby nie musiała doświadczać kopulacji w wieku jedenastu lat, starszy pan wykłada przy rodzinie penisa ze spodni, zakładniczka pieprzy się jak królik ze swoim porywaczem, a w finale następuje inwazja na Tebarou. Które tym razem znajduje się w SĄSIEDZTWIE LAOSU. Przepraszam, ale jakie ziele palił Aldiss podczas pisania tego bzdetu? Bo chciałbym wiedzieć, czego na przyszłość unikać.
Może zacznijmy od tego, że książka wcale nie jest wizjonerskim antykiem. Została napisana w roku 2002, na dwa lata przed wejściem Polski do Unii. To ważne, bo wszystkie opisane problemy nie są niczym nowym ani niesamowitym, a wspomniane androidy, ambient i slomy są jedynie nieporadną próbą zamaskowania faktu, że książka nie ma NIC WSPÓLNEGO z sf. Zwłaszcza że slomy pojawiają się dwa czy trzy razy, ambient można by nazwać telewizją internetową i nikt by nie zauważył różnicy, a androidy w sumie nie odgrywają tu żadnej roli. No, może poza „humorystyczną”, bo co pewien czas toczą wklejone bez sensu, czysto kretyńskie dyskusje w rodzaju:
„ – (…) Jak głęboki jest Ocean Atlantycki w najpłytszym miejscu?
– Zostałem zaprogramowany w taki sposób, żeby ignorować wszystkie dane dotyczące Oceanu Atlantyckiego.
– To znaczy, że nie zdobędziemy władzy nad światem. Musimy zostawić to komuś innemu.
– Nie rozumiem. Nikt nie zamierza zapanować nad Oceanem Atlantyckim.
– To jest część świata.”
Co gorsza, Aldiss napisał książkę o przyszłej Unii Europejskiej tak, jakby w ogóle nie wiedział, czym ma być ta Unia. Jakby urwał się z choinki, odcięty przez ostatnie dziesiątki lat już nie tylko od radia i telewizji, ale i od prozaicznej rzeczywistości. Na przykład nie zauważył, że od dobrych kilkudziesięciu lat nie ma już w regularnej żegludze parowców. A skoro nie ma ich dziś, to i tym bardziej w przyszłości trudno byłoby taki zatopić. Jeszcze lepiej jest z Rumunią. Owszem, należy już do Unii, ale jest tak biedna, że Zachód musi wysyłać tam swoich osadników, żeby podnosili poziom kultury upraw. I ogólnie podnosili poziom cywilizacji, bo – przykładowo – na drogach jest „WIĘCEJ WOZÓW Z WOŁAMI PRZY DYSZLU NIŻ SAMOCHODÓW”. Przypominam – dzieje się to W PRZYSZŁOŚCI, kiedy androidy są już powszechnie dostępne na całym świecie. Zwyczajnie ręce opadają, a do tego szczęka, majtki i czerwone krwinki. Typowy przedstawiciel sytego Zachodu, uważający wschód Europy za pogrążone w wiecznych ciemnościach gnojowisko, w którym ziemniaki żre się wprost z pola, oganiając się przy tym sękatymi lagami przed watahami wygłodniałych wilków.
Przyznam, że przy fragmencie o wołach powieka mi zadrgała, ale stwierdziłem, że nie ma się co żołądkować i po prostu przerzuciłem się na szybsze przeskakiwanie wzrokiem kolejnych pustych, oderwanych od siebie i dramatycznie nijakich dialogów, służących li wyłącznie nabiciu objętości książki. Jednak podczas „klarowania się” akcji, w okolicach strony 120 (na ogółem 230), nie zdzierżyłem i przypływie desperacji zacząłem sobie notować co ciekawsze kwiatki.
O wołach wspomniałem. O Tebarou formalnie też. Choć dorzucę może, że kraj jest wspierany przez chińskich muzułmanów (?) i żeby go ujarzmić, trzeba zdobyć fortecę Tebihai, która przez stulecia broniła się odpierając „najeźdźców, ciskając na nich z góry kamienie i martwe psy, lejąc wrzący olej, ostrzeliwując ich z karabinów i moździerzy”. Pierwsze pytanie, które natychmiast ciśnie się na usta – DLACZEGO CISKALI AKURAT PSY? Żeby było zabawniej, twierdzę szturmują wysłani przez Unię komandosi. Dostają się na wrogi brzeg, formują szereg i zaczynają… „śpiewać w marszu”. Jak to zwykle czynią komandosi podczas zaskakującego uderzenia na silnie bronioną fortecę. To miał być jakiś dowcip czy samo z siebie jakoś tak wyszło?
Następna sprawa to tsunami. Przez kolejne strony dowiadujemy się, że z Grenlandii oberwał się wielki kawał lodu i wpadł do oceanu, co spowodowało gigantyczne, niszczycielskie fale, pustoszące całe połacie Irlandii, Anglii i Francji. Szkoci w panice – w tym świecie przyszłości oczywiście – „dosiadali koni albo zaprzęgali je do powozów”. Naturalnie tworzą się korki. „Wielu wyskakiwało ze swoich wozów, rzucając się na kierowców tego, co zatrzymało się tuż przed nimi.” Potem nadchodzi tsunami i zmywa ludzi. „Fala obracała nimi tak długo, aż zgruchotała im wszystkie kości i porwała ciała na strzępy.” W Bretanii, która „przyjęła uderzenie na klatę”, „wszystkie atrakcyjne plaże (…), tradycyjne miejsca spędzania wakacji, zniknęły wraz z wydmami i wszystkim.” (pamiętacie hasło „I nie będzie już nic”, prawda?) „Potem fala się cofnęła, ale na jej miejsce przyszedł mróz, skuwając lodem nowo powstałe brzegi oceanu.” I gdy czytelnik coraz usilniej się zastanawia, której części hasła o tsunami Aldiss nie doczytał, autor niespodziewanie serwuje informację, że osunięcie się lodu to jedno, a KRATER O ŚREDNICY 20 KILOMETRÓW na Grenlandii to drugie. I nie, żeby gdzieś ktoś poczuł wstrząs, żeby cokolwiek zanotowały czujniki czy coś podały media, żeby było widać łunę NUKLEARNEJ eksplozji. Absolutnie nic. Takie cichutkie puknięcie. Rakieta jądrowa z tłumikiem.
Oprócz tego po fabule rozrzucone są komunikaty Pomyleńców, dolepione do pretensjonalnych, drapowanych na oryginalność i wizjonerstwo reklam. Komunikaty te mają być niby ostrymi, rebelianckimi hasłami, wycelowanymi w aktualny ład społeczny. W rzeczywistości są to mdłe, mętne wywody pozbawione większego sensu, spośród których w oczy kłuje szczególnie ten jeden:
„Procesy wydalnicze. Dostarczają nam radości o tyle, o ile nigdy nie wyrastamy z pierwszych doświadczeń w tej dziedzinie. Nie tylko tych z dzieciństwa, ale także z okresu płodowego. Otwory naszego ciała wydają nam się wartością samą w sobie, a to, co produkują, nie jest dla nas nieprzyjemne, jak nieprzyjemne jest dla innych. Lubimy smród własnych wiatrów. Nosimy w sobie utajone poczucie winy związane z tą sekretną przyjemnością, bowiem znajdowaliśmy się kiedyś wewnątrz ciała naszej matki i poznaliśmy jego zapachy i przestrzenie. Tam też dokonywaliśmy po cichu czynności wydalniczych. W tamtym czasie był to nasz osobisty wszechświat. Gdy wyłoniliśmy się z jej łona, nasze pierwsze wydalanie było nierzadko przedmiotem zachwytu naszych rodziców. W naszych nieczystościach znajdowali zbawienie swojego brudu.”
Żeby nie ciągnąć dalej średnio smacznych spraw wydalniczych, uznałem, że nie będę się dodatkowo pochylał nad wątkiem autourynoterapii. A zaręczam, jest tutaj taki.
No i wreszcie głęboka, ekscytująca psychologia postaci, z porywaczem (a na imię mu było Karim) i zakładniczką w roli głównej:
„- Co mam zrobić! Kazano mi cię zabić. Ale ja nie mogę cię zabić. To wbrew moim przekonaniom.
Te słowa odmieniły ich relację.”
Innymi słowy – „Gdy opowiadał jej o śmierci swojego przyjaciela na stacji rozrządowej w Austrii, był tak smutny, że pogłaskała go współczująco po włosach. Obrócił się do niej i wtulił głowę w jej piersi. Ich fizyczne pragnienia wyrwały się na wolność niczym uwolnione z klatek tygrysy. Wydało się jej całkiem właściwe, że mu się oddaje. Żyli w brudzie i brud był ich szczęściem. Zapomniała o higienie osobistej”.
Ba! „Ponieważ była restauratorką, smakowała wraz z Karimem nieświeżą rybę, zielonkawe mięso, zgniłe warzywa i rozduszone owoce, które musiał jeść jako parias i tułacz (…).” Boć to przecie normalne, że restauratorzy wcinają same nacie, zgniłki i śliskie mięso. Pewnie im lepsza restauracja, tym większy pociąg do zepsucia.
Sama historia Karima też była cudna. Z Iranu uciekł, bo… policja pobiła i okaleczyła mu siostrę, która nie założyła czadoru. Naturalnie uciekł sam, zostawiając w kraju siostrę, bo… Bo tak. W Austrii „(…) strażnicy wypatrzyli grupę ukrywającą się na bocznicy i otworzyli do nich ogień. Przyjaciel Karima został ciężko ranny i zmarł następnego dnia. Karim zdołał dotrzeć do Francji i znalazł pracę w restauracji w Tuluzie.” Znaczy co, strażnicy przejechali serią po wagonach i poszli na piwo? Machnęli ręką na resztę imigrantów? A co do Tuluzy – Karim, „żeby zaoszczędzić pieniądze, sypiał w stodole”. Mam rozumieć, że jakaś stała sobie luzem gdzieś w centrum? Bo to nie jest żadne małe miasteczko. No ale niech tam. Następnie chłopak przenosi się do Irlandii i dołącza do grupy „chcącej obalić obecny porządek społeczny. Wchodzący w jej skład mężczyźni i kobiety dużo pili i zaplanowali spisek mający na celu zabójstwo prezydenta Unii Europejskiej.” Pewnie jakby mniej pili, to by zaplanowali tylko zabójstwo burmistrza, a jak by byli trzeźwi, pomyśleliby nad pozbawieniem życia co najwyżej wigilijnego karpia…
Na koniec przygarść innych kwiatków:
„Drzwi domu pod siódemką stanęły otworem i wyjrzała z nich chuda kobieta równie zniszczona przez życie co drzwi jej mieszkania” – znaczy złaziła jej farba z twarzy i miała zardzewiałe ucho, czy jak?
„Słyszałem, że nie są nic warte” – a mowa jest o bezwartościowych bohomazach.
„Niekiedy Esma wędrowała do miasteczka, żeby coś kupić. Narzucała wtedy na ramiona starą chustę, żeby skryć jej własne ubranie.” – no nie wiem, chusta mojej babci nie miewała swojego własnego ubrania. Może angielskie chusty były jakieś inne…
„Jego ulubionymi autorami byli Tołstoj, Gogol i Dostojewski. Zbrodnia i kara tak go zauroczyła, że nauczył angielskiego także swoją młodszą siostrę.” – zawsze mi się wydawało, że w takiej sytuacji lepiej uczyć się rosyjskiego niż angielskiego, ale mówią, że dziwny jestem…
„Blisko przyczółka od strony lądu dwa samochody wbiły się w ruchomy dźwig.” – przecież wiadomo, że od strony morza ciężej wcelować w taki dźwig. Strasznie buja samochodem na falach.
„(…) ocean starał się wedrzeć do środka, pływając schodami i tocząc ze sobą kamienie.”
Najlepsze w tym wszystkim jest to, że książka kończy się niczym. Aldiss niespodziewanie zamyka wątki, które myślał, że pootwierał, tnąc na lewo i prawo ogrodniczym szpadlem. Nic nie dostaje tu sensownego zakończenia, nic nie ma puenty. Całość finiszuje jak strzęp pomysłu na fabułę, rozgrzebanego, ale w ćwierci urwanego, jakby autor zmęczył się próbami ogarnięcia całości i po prostu pourywał wszystko, jak leci, dopisał końcową kropkę i wysłał wydawcy do opublikowania. Bo że ktoś mu tę książkę opublikuje, nie było wątpliwości – przecież jej autorem jest sam wielki Aldiss.
Chciałoby się w tym momencie rzec śladem jednego z bohaterów (żeby nie było, cytat pochodzi ze strony 183): „Wziąłem czapkę, wyszedłem, pierdoląc wszystko.” Niestety, na taki gest jest już za późno. Po odejściu od kasy reklamacji nie uwzględnia się. Przynajmniej jeśli chodzi o regularne księgarnie.
Świetna recenzja! Jak zawsze. Dziękuję autorowi (recenzji oczywiście). Wyrazy szacunku za dobrnięcie do końca książki.