Książka nie jest nowa, a przynajmniej nie jest taka w dwóch z trzech przychodzących mi do głowy znaczeń tego słowa. Jej treść spisana została w Providence (USA) w początkach XX wieku, u nas wydana zaś została w jego końcu – Anno Domini 1999.
Groza częściowo zwietrzała
[H.P. Lovecraft „W górach szaleństwa” - recenzja]
Książka nie jest nowa, a przynajmniej nie jest taka w dwóch z trzech przychodzących mi do głowy znaczeń tego słowa. Jej treść spisana została w Providence (USA) w początkach XX wieku, u nas wydana zaś została w jego końcu – Anno Domini 1999.
H.P. Lovecraft
‹W górach szaleństwa›
Nowa jest jedynie o tyle, że świeżo kupiona z księgarskiego stosu… ksiąg przecenionych. Muszę w tym miejscu przyznać, że właśnie cena, poza, oczywiście nazwiskiem, autora, zadecydowała o jej zakupie.
Autora bliżej przedstawiać nie trzeba: H.P. Lovecraft słusznie uchodzi za jednego z klasyków grozy. Wielu artystów szeroko rozumianej kultury i sztuki, przyznaje się do fascynacji i zauroczenia jego prozą. Tak więc, nadrabiając zaległości w lekturze klasyków, dałem porwać się i ja.
W skład niniejszego tomu wchodzi sześć opowiadań. „Uwięziony wśród faraonów”, ze współautorstwem Harry′ego Houdiniego (sławetnego mistrza cyrkowych ucieczek z kaftanów, łańcuchów itp.) opowiada o egipskiej przygodzie tegoż. Houdini oto ma okazję na własne oczy ujrzeć starożytne bóstwa… oddające cześć i ofiary istocie od nich dawniejszej, mroczniejszej, potężniejszej.
„Zapomniane miasto” opowiada o niezapomnianej wizycie, podróży do ruin bezimiennego miasta, położonego wśród pustyni Arabii. Miasta sięgającego pamięcią czasów głębokiej wody i bujnej roślinności, którego wnętrze kryje przedziwne korytarze. Korytarze prowadzą głęboko w dół, ciasnotą nie bardzo odpowiadają człowiekowi, a na ich ścianach wyobrażone są wizerunki bóstw – gadów pełzających. W tym opowiadaniu napotykamy także pierwsze cytaty z „Necronomiconu” Araba Alhazreda – dzieła często przywoływanego przez Lovecrafta. Dzieła, które nigdy nie zostało jednak napisane…
„W murach Eryksu”, opowiadanie napisane wraz z Kennethem Sterlingiem, przenosi nas… na Wenus – oto mamy do czynienia z niemal czystym sf. Tekst, w którym bohater spotyka Wenusjan, a przedzierając się przez dżunglę narzeka na swój strój (kombinezon wykonany ze skór) – trzeba przyznać – w wielu momentach śmieszy miast straszyć. Niemniej pomysł pseudoszklanego labiryntu, o niewidzialnych i prawie niemożliwych do sforsowania ścianach zasługuje na uznanie. W dodatku wychodzi na to, że ta spółka autorska przepowiedziała powstanie sztucznych włókien:
Chciałbym, aby ktoś wynalazł inny niż skórzany kombinezon, dostosowany do tego klimatu. Materiał, rzecz jasna, szybko by zgnił, niemniej jakiś rodzaj metalowych włókien odpornych na rozerwanie, jak powierzchnia obrotowego zwoju zapisowego, która właściwie się nie niszczy, stanie się kiedyś zapewne rewolucją w tej dziedzinie.
„Cień spoza czasu” to pamiętnik pewnego profesora, który po amnezji trwającej pięć lat, kiedy – jak stwierdzili znajomi – jego ciałem zawładnął obcy umysł, zaczyna śnić dziwne, a czasami przerażające sny. Sny uporczywie powtarzają się, stanowią wrażenie wspomnień obcej istoty, lub też jego umysłu uwięzionego w obcym ciele. Gdy bohater, psycholog, postanawia ujawnić niektóre szczegóły z tych snów, spotyka się z zaciekawiającym odzewem badacza Australii Zachodniej… Mamy w tekście umiejętną zabawę z podróżami w czasie, gdzie autorowi udało się uniknąć budowy jakiegokolwiek wehikułu czasu i wszelkich zagadnień związanych z fizyką tego zjawiska. Mamy interesujące tło – obcą rasę badaczy wszechświata – i ich ziemską centralę sprzed milionów lat. Mamy jeszcze bardziej obce istoty: i z Wenus, i z Plutona, i wreszcie tajemnicze stworzenia stanowiące zagrożenie nawet dla owego świetlanego gatunku. Mamy (a przynajmniej ja mam) jednak wątpliwości, czy z jakichkolwiek snów czy wizji można się dowiedzieć tego wszystkiego, co autor w pewnym momencie wykłada na temat przemysłu, sądownictwa, systemu ekonomicznego, ochrony zdrowia i tym podobnych zagadnień tyczących Wielkiej Rasy.
„Pełzający chaos” to krótki tekst, właściwie bez fabuły. Autor spisał w nim wizję, którą bohater tekstu ujrzał po zażyciu (wstrzyknięciu) dawki opium. Wiele jest tu rzeczy niezrozumiałych, oderwanych jedna od drugiej – jak to i w całkiem normalnych snach bywa. Jako recenzent działu literackiego uznałbym współcześnie napisane opowiadanie tego typu za wprawkę warsztatową, nie wartą publikacji.
Zamykający tom tekst „W górach szaleństwa” jest zarazem tekstem najdłuższym, zajmującym niemal połowę objętości książki. Mamy tu ponownie większość elementów znanych z poprzednich opowiadań. Jest więc wszechmocna obca rasa sprzed milionów lat, jest i jej zagrożenie. Jest niesamowite kamienne miasto, które przetrwało do dziś. Są fragmenty z „Necronomiconu”. Jest wyprawa naukowa. Tym razem jednak autor przenosi nas na Antarktydę, lądu naówczas równie dobrze poznanego, co wspomniana wyżej planeta Wenus… I jest w tym tekście także zgrzyt największy, włożony w usta geologa, szefa wyprawy:
Tu i ówdzie mieliśmy okazję przyjrzeć się bliżej skamieniałym drewnianym okiennicom. Wielkie wrażenie wywierał na nas niewiarygodny wiek tego drewna, dający się wywnioskować z wciąż jeszcze widocznych słojów. Pochodziło ono z mezozoicznych roślin nagozalążkowych i drzew iglastych – głównie kredowych sagowców – oraz z palm wachlarzowych i wczesnych roślin okrytozalążkowych wywodzących się zapewne z trzeciorzędu. Nie stwierdziliśmy niczego, co byłoby młodsze niż pliocen. Okiennice te, których krawędzie nosiły ślady zniszczonych, dawno już nie istniejących zawiasów, posiadały różnorodne zastosowanie. Jedne z nich znajdowały się po zewnętrznej, inne po wewnętrznej stronie framug. Były umieszczone na stałe, dzięki czemu przetrwały, mimo iż tkwiące w nich elementy metalowe i zamocowania dawno temu zostały przeżarte przez rdzę.
Pozostawię to bez komentarza, przypominając jedynie, że mowa o budowli sprzed milionów lat, postawionej przez istoty przybyłe z kosmosu na własnych, błoniastych skrzydłach.
Patrząc na zbiór bardziej ogólnie, jest w tych tekstach parę rzeczy, które rażą. Bez wątpienia należą do nich nieustanne zaklinania się bohaterów, że to, co widzieli, na pewno było tylko halucynacją lub mirażem. Cóż – w początkach XX wieku panowało nieco inne podejście do literatury niż obecnie… Zmieniło się od tego czasu zapewne również podejście do wypraw badawczych. Mniemam, że obecnie odkrycie pozostałości po obcych istotach, przybyłych z kosmosu miliony lat temu, nikogo by tak nie wystraszyło, jak bohaterów opowiadań Lovecrafta. Mało tego – o ile całości „opieki” nad takimi badaniami nie przejęło by natychmiast wojsko, ich fotoopisy i wideorelacje byłyby rozchwytywane przez większość mediów. Zmieniła się ludzka mentalność…
Niemniej jest to kawał porządnego pisarstwa, klasyka literatury grozy, na pewno wart swej ceny. Może nawet nie tylko tej obniżonej.