Powieść Mary McCarthy wzbudza mieszane uczucia. Owszem, porusza istotne tematy, ale my w XXI wieku już je wszystkie znamy i mamy o nich własne zdanie. Poza tym, dla polskiego czytelnika „Grupa” może być trochę abstrakcyjna, a przez to – mało atrakcyjna.
Nie chodzi tylko o seks
[Mary McCarthy „Grupa” - recenzja]
Powieść Mary McCarthy wzbudza mieszane uczucia. Owszem, porusza istotne tematy, ale my w XXI wieku już je wszystkie znamy i mamy o nich własne zdanie. Poza tym, dla polskiego czytelnika „Grupa” może być trochę abstrakcyjna, a przez to – mało atrakcyjna.
Amerykańska pisarka Mary McCarthy (urodzona w 1912 roku) stworzyła literacki portret swojego pokolenia i warstwy społecznej, jej książka zawiera wiele elementów autobiograficznych. Bohaterkami „Grupy” jest osiem młodych kobiet, wywodzących się z zamożnych rodzin, absolwentek prestiżowej amerykańskiej uczelni Vassar College. Autorka portretuje ich losy po ukończeniu szkoły w 1933 roku.
Gdy powieść ukazała się w 1963 roku, wzbudziła sensację, bo nikt wcześniej nie pisał tak otwarcie o damsko-męskich relacjach, małżeństwie i sytuacji kobiet. Dość powiedzieć, że książka została ówcześnie zakazana w Australii. Dzisiaj byłoby to dla nas nie do pomyślenia – o wszystkim potrafimy mówić otwarcie, a nawet bez zahamowań: antykoncepcja, choroby psychiczne, opieka nad niemowlęciem, praca zawodowa kobiet zamężnych, pozamałżeński seks czy rozwody. Czytając tę powieść, widzimy od razu, jak różny jest obecnie stan wiedzy i świadomości, dotyczący tych kwestii. Zawdzięczamy to także między innymi przełomowi kulturowemu, mającemu swój początek właśnie w latach 60. XX wieku.
Ten literacki portret grupy jest nad wyraz smutny. Bohaterki są jak na owe czasy znakomicie wykształcone, wywodzą się z zamożnych elit. Ale tak wtedy było, że nawet one miały przed sobą powielenie jedynego tradycyjnego wzorca: obowiązkowe małżeństwo i dzieci. Nawet jeśli podejmowały zawodową pracę, szybko uczyły się, że to i tak jest świat, w którym zorientowanych na karierę kobiet nikt nie traktował poważnie. A w domu – ostatnie słowo należało do męża (decydującego nawet, czy żona może zostać wypisana ze szpitala). Świat ich prywatnych spraw był boleśnie ograniczony do rzeczy trywialnych, w porównaniu z tym, czym zajmowały się na uczelni: jak urządzić dom, czy karmić piersią dziecko (wtedy nie było to takie oczywiste), czy mąż zdradza i czy służbie wypada mówić „dziękuję”. Widać tu bolesny rozdźwięk: choć wszystkie kobiety mają nieprzeciętny potencjał intelektualny – zupełnie go nie wykorzystują, nie widać tego także w rozmowach między nimi.
Częstym zarzutem formułowanym wobec „Grupy” jest to, że bohaterek jest aż osiem, a ich imiona nieraz nam się mylą podczas czytania. Że ich postacie powinny być mocniej zarysowane, bo nie mają żadnych indywidualnych rysów charakteru. Z początku też sądziłam, że jest to słaba strona książki, ale później doszłam do wniosku, że może właśnie o to chodziło, żeby powstało osiem portretów „kobiet bez właściwości”. Żeby zaakcentować ten krzywdzący stereotyp, że to „tylko” kobiety, pozbawione indywidualności: każda z nich i tak jest podobna do innych i nie reprezentuje sobą niczego szczególnego. Gdybyśmy pozamieniali w powieści imiona bohaterek i problemy z którymi się borykają, nie stałoby się w książce nic istotnego. Ot, po prostu „jakieś” kobiety mają problemy takie same jak tysiące innych. I reagują one tak samo, jak wiele kobiet przed nimi. Historie się powtarzają.
Jeśli przyjrzeć się portretom mężczyzn, tu diagnoza pisarki również nie jest budująca. Są oni przede wszystkim słabi: narcystyczni, pijący, zdradzający, stosujący przemoc psychiczną i fizyczną. Związki z nimi nie są oparte na partnerstwie. Kobiety albo są zdane na siebie na siebie albo muszą być im bezwarunkowo posłuszne. Także tutaj nie ma miejsca na forsowanie swojego zdania. Prywatny świat kobiet należy do mężczyzn.
Nie da się jednak ukryć: „Grupa”, napisana ponad pół wieku temu, przechodzi próbę czasu. Możemy tyko gorzko się uśmiechać nad powieścią, której akcja toczy się w społeczeństwie jeszcze przywiązującym wagę do „czystości” kobiety przed ślubem czy nieakceptującym ich pracy zawodowej po zamążpójściu. Irytujący może być już dzisiaj kilkustronicowy dialog (choć nie ma wątpliwości, że to raczej agitujący wykład) czy dziecko powinno się karmić piersią czy butelką, niezrozumiałe – poczucie winy niezamężnej bohaterki decydującej się na antykoncepcję. Trzeba powiedzieć otwarcie, że są w powieści dłużyzny, a książkę miejscami czyta się z wielkim wysiłkiem.
Dla polskiego czytelnika może to być jeszcze trudniejsze, bo zarysowane w „Grupie” problemy są dla nas dosyć abstrakcyjne. Inna była u nas w tamtych czasach kultura i struktura społeczna, tak więc dylematy, które przeżywa ósemka młodych, bogatych wykształconych kobiet, są nam całkowicie obce. W powieści pobrzmiewa także fascynacja socjalizmem i kwestie przynależności do społeczności żydowskiej. Książka jest zatem raczej ciekawa tylko jako pewien dokument epoki i jej klimatu, przy czym bez znajomości realiów amerykańskich trudno się nam identyfikować z tym, o czym pisze McCarthy.
No i ostatnia kwestia: na pewno nie o „dużo seksu” w tej powieści chodzi, jak sugeruje to zdanie z pierwszej strony okładki. To tylko jeden z wielu problemów tu poruszanych i wcale nie wiodący. „Grupa” jest raczej książką o kobietach pozostawianych samym sobie w obliczu różnych życiowych problemów, które muszą rozwiązywać nie w trosce o siebie, ale pod presją tradycji i społecznych norm. Czytając tę powieść dzisiaj, możemy się przekonać, czy coś pod tym względem się zmieniło. Jedno nie ulega wątpliwości, że dzisiaj przynajmniej o tych problemach możemy otwarcie mówić.
Inna sprawa, że jak czytam tę recenzję, to myślę, że nie byłoby mi specjalnie żal kobiet, które zastanawiają się, czy mówić "dziękuję".