W „Nadciągającej burzy” Kate Elliott stara się doprowadzić rozproszone wątki do ważnego rozstrzygnięcia. Udaje jej się to, jednak kosztem przeskoków w miejscu i czasie.
Wielkie tkanie
[Kate Elliott „Nadciągająca Burza” - recenzja]
W „Nadciągającej burzy” Kate Elliott stara się doprowadzić rozproszone wątki do ważnego rozstrzygnięcia. Udaje jej się to, jednak kosztem przeskoków w miejscu i czasie.
Kate Elliott
‹Nadciągająca Burza›
Tak, jak napisałam wcześniej, wielotomowe cykle fantasy mają tendencję do rozrastania się, w pewnym momencie trzeba jednak zebrać liczne wątki oraz postaci na potrzeby rozstrzygnięcia. Dobrze, że Kate Elliott zabrała się za to już w piątym z siedmiu tomów (w chwili pisania „Nadciągającej burzy” autorka sądziła, że ten jest przedostatni), choć wymagało to znacznych cięć. Owszem, już wcześniej zdarzało się, że kilka miesięcy, czy nawet lat w wątku danego bohatera było pomijane. W części piątej, wyjąwszy może początek, z nielicznymi wyjątkami koncentrujący się na wyprawie Sanglanta na wschód (które to rozdziały, przyznam, wydały mi się nieco nużące), tego rodzaju przeskoki w czasie stają się normą. Akcja ulega przyspieszeniu, co niestety odbywa się kosztem obrazu świata i informacji, które przydawały wydarzeniom realizmu (choćby kwestie przemarszu armii). Fabuła składana jest z fragmentów, poświęconych poszczególnym postaciom. Trochę mi szkoda utraty zakorzenienia w świecie, żal też, że o niektórych bohaterach padają jedynie wzmianki, pozwalające zorientować się, co się u nich dzieje. Zdaję sobie jednak sprawę, że bez tych dość drastycznych zabiegów „Nadciągająca burza” byłaby nie jednym
1) a co najmniej trzema tomami.
Szkoda mi też Alaina – po pierwsze tak mniej więcej od połowy trzeciego tomu Elliott dręczy go niemiłosiernie, po drugie zaś widać, że jest to postać ważna dla finału cyklu, jednak wydaje się, iż autorka nie miała pomysłu co z nim zrobić w „Nadciągającej burzy”.
W recenzji tomu poprzedniego bardzo krytykowałam przekład. Część piąta wypada pod tym względem nieco lepiej, choć nadal poniżej poziomu pierwszych trzech. Nazwy i imiona również tłumaczone są odmiennie niż na początku cyklu, bywa też, że zmieniają się w obrębie samej „Nadciągającej burzy”. Większość z nich wyliczyłam w przypisie pod recenzją „Dziecka Płomienia”, tu zaś wspomnę o najważniejszych. Niezbyt fortunne okazało się tłumaczenie przydomku, jakim określają Liath magiczne istoty – w oryginale zapewne było „Bright”, co przetłumaczono na „Bystra”, a tymczasem pada wyjaśnienie, że to dlatego iż promienieje światłem. Hrabia Lavastine ni stąd ni zowąd pośmiertnie został księciem. Dość drażni też zmiana przymiotnika „wendarski” na „wendyjski”. Zdarzają się źle brzmiące zdania, czy powtórzenia (np. użycie przymiotnika „ludzki” pięć razy w pięciu następujących po sobie zdaniach) choć jest ich wyraźnie mniej. Kilka przykładów i tym razem przytoczę: „nie była to walka fair” (w ustach „średniowiecznego” księcia), „chwycił towarzysza za ramię, stopując go”, „[gryf] żywił umierających ludzi” (gryf zjadał umierających ludzi), „pewnego razu wyruszył w podróż z rozkazu ojca i nie kwestionował tego” (powinno być „dawniej wyruszał…”), „mogła nie pobić Anny na polu czarów, ale bez poparcia silnej armii Liath mogła nigdy nie dosięgnąć Anny” (domniemywam, że powinno być „mogłaby pobić Annę…”), „czyż to właśnie nie było słabym punktem, odkąd SkalneDzieci, które poza tym były silniejsze pod każdym względem? (…) Dawno temu, odkąd SkalneDzieci narodziły się z takiej burzy”, „jego eteryczne ciało nie podlegało ziemskim chorobom i ziemskiej nieśmiertelności”, „tunika, tkana tak cienkim, że prawie niewidocznym ściegiem”, „jeśli znana mi inteligencja jest prawdziwa” (chyba informacja?), „huka sowa”. Miejscami trafia się też istne zatrzęsienie literówek.
Z kwestii bardziej ogólnych, w całej „Koronie gwiazd” zwraca uwagę kreacja postaci negatywnych. Warto zaznaczyć, że bohaterów prawdziwie dobrych, bądź prawdziwie niegodziwych jest bardzo niewielu. Ci jednak, którzy postępują naprawdę plugawie zazwyczaj są bohaterami intrygującymi. W porównaniu z wieloma innymi wielotomowymi cyklami antagoniści z „Korony gwiazd” wypadają świetnie. Przekonana o swej prawości i powołaniu do sprawowania władzy biskupina Antonia, szalony wódz Qumanów Bulkezu i najważniejszy z nich – Hugo, który między innymi potrafi „miłosiernie” uciąć niewygodnemu świadkowi język i równie litościwie przetrzymywać latami swojego przeciwnika w lochach. Chwilami jedynie irytuje nieustanne przypominanie czytelnikowi o jego niezwykłej urodzie (podobnie, jak pojawiająca się regularnie informacja o tym, że książę Sanglant ma zachrypnięty głos, jakby czytelnik na tym etapie cyklu nie przyswoił sobie jeszcze tej informacji). Wracając zaś do Hugona – koncepcja wyjściowa tego bohatera była ryzykowna: łaknący władzy bękart hrabiny, opętany pożądaniem głównej bohaterki duchowny i bezwzględny czarnoksiężnik w jednym mógł bardzo łatwo stać się postacią karykaturalną. Elliott udało się jednak tego uniknąć, za co należy się jej pochwała. Hugo pozostaje jedną z ciekawszych postaci cyklu.
Punkt kulminacyjny „Nadciągającej burzy” został niestety nakreślony nieco pośpiesznie. Co ciekawe, otwiera on jednak wiele nowych możliwości. Dzięki niemu nie można przewidzieć, jak potoczy się akcja dwóch ostatnich części. Wydaje się, że właśnie teraz Kate Elliott wykracza poza klasyczny schemat fabularny. Zresztą, cała „Korona gwiazd” z jednej strony wciąż pozostaje w obrębie pewnych tradycyjnych wzorców, z drugiej zaś nie ogranicza się tylko do nich. Przyznam, że lubię tego rodzaju twórczość, to szukanie przez autorów nowych „sposobów na fantasy”.
Na koniec pozostaje mi jedynie dodać, iż mam nadzieję, że nie będzie trzeba długo czekać na szósty tom cyklu.
Dosyć opasłym, ale też i czcionka jest większa niż częściach poprzednich, co pozwala sądzić, że przy zachowaniu poprzedniego układu typograficznego powieść nie byłaby aż tak znacząco grubsza niż „Dziecko płomienia.”
Ciekawa recenzja (jak zawsze), ale ostatnie zdanie jest trochę bez sensu ;)