Platforma zrzędzenia
[Michel Houellebecq „Platforma” - recenzja]
„Platforma” to nowa powieść Michela Houellebecqa, bardzo głośnego współczesnego francuskiego pisarza. Jego poprzednie dzieło „Cząstki elementarne”
oceniłem w Esensji raczej krytycznie. Z przyjemnością więc już na wstępie stwierdzę, że autor idzie w dobrą stronę – omawiana teraz powieść jest znacznie lepsza.
Michel Houellebecq
‹Platforma›
Narracja w „Platformie” prowadzona jest w pierwszej osobie. To znakomite ułatwienie dla autora, a utrudnienie dla recenzenta. Jeśli autor prowadzi narrację bezosobową, wszelkie dygresje, powiedzmy, filozoficzne, można uznać za zgodne z opiniami twórcy. Gdy niektóre okażą się nierozsądne czy głupie, recenzent może wszystkie bzdury wyliczyć i o ile zechce, wyśmiać. Jeśli natomiast to bohater książki wygłasza rozważania etyczne, estetyczne czy filozoficznie, trudno z nim polemizować – autor może się wyprzeć, argumentując, że chciał jedynie lepiej scharakteryzować postać.
Tym sposobem Houellebecq bezkarnie przemycił wyrazy potępienia dla swoich konkurentów. Frederica Forsytha nazwał „imbecylem”, twórczość Johna Grishama podsumował „to g*no”, Dostało się też – w podobnie niezobowiązujący sposób – politykom: „patrzyło się na tego głupka Chiraca; zachowywał się doprawdy jak debil”. Oczywiście nie jest to opinia autora, to tylko wygłaszane w pierwszoosobowej narracji poglądy głównego bohatera. Prezentowane dla lepszej charakterystyki postaci. Wygodne…
A jednak przy najbardziej drażliwych kwestiach pisarz wolał ubezpieczyć się podwójnie. Krytyczną dla islamu tyradę wkłada w usta pewnego nudziarza. Ozdabia ją przy tym zdaniami w rodzaju „jeśli istnieli arabscy uczeni, to wyłącznie dlatego, że stracili wiarę”, których absurdalność dyskredytuje całość rozważań. Ot, taka asekuracja. To nie ja – Michel Houellebecq – krytykuję. I nawet nie mój bohater. I przecież każdy widzi, że krytyka jest przesadna, więc pewnie i głupia…
W „Platformie” autor już nie sili się na nieśmieszne dowcipy, których pełno w jego poprzedniej książce. Pewnie właśnie dlatego udało mu się w kilku miejscach wymyślić coś uczciwie śmiesznego. Zresztą nie wiadomo – wymyślił, czy zaobserwował? Koncepcja dzieła sztuki, którego integralną częścią są plastykowe odlewy clitoris autorki, wydaje się wydumana, ale kto wie? Już kilka razy stwierdziłem, że trudno, coraz trudniej wymyślić absurdalną bzdurę, która nie zostałaby gdzieś zrealizowana.
Podobnie jak „Cząstki…”, książka pełna jest dokładnych opisów stosunków płciowych, chociaż pomysłowość autora jest tym razem, na szczęście, mniejsza. W szczególności oszczędzono nam, poza jednym wyjątkiem, numerów sado-maso. Różne mogą być przyczyny, dla których autor przełamuje – przecież już nieistniejące – bariery. Konieczność artystyczna? Chęć podtrzymania reputacji skandalisty? Nadzieja na poszerzenie grupy docelowej i zarazem zwiększenie sprzedaży? Najbardziej skłaniam się do przypuszczenia, że autor chce zapobiec umieszczeniu swojego dzieła na liście lektur szkolnych w dającej się przewidzieć przyszłości. Wiadomo przecież, że to śmierć dla książki.
Akcja sporej części tekstu toczy się w Tajlandii, dokąd bohater wybrał się, aby odpocząć od trudów ciężkiej pracy i męczącego życia codziennego. Oraz żeby coś poderwać. Zresztą wyjeżdża tam jeszcze później kilka razy, porzucając w końcu ten okropny Zachód.
Tajlandia – tak, właśnie ten kraj, który zniszczyły żywioły w dniach, gdy czytałem recenzowaną książkę. Siły natury okazały się po stokroć straszniejsze niż wymyślone koszmary.
Trzeba wyraźnie powiedzieć – bohater powieści nie jest postacią zbyt ciekawą. Michel, lat 40, rówieśnik autora obdarzony też jego imieniem, pracuje w ministerstwie, przydzielając dotacje dla eksperymentujących artystów. Tym samym pełni funkcję społeczną idealnie zbędną. Należy do najbardziej w historii uprzywilejowanego społeczeństwa, uwolnionego w dużym stopniu od trosk materialnych. Podkreśla zresztą kilkakrotnie swój status finansowy i wspomina, że w dzisiejszych krajach Zachodu ludzie nie mają problemów ze zdobyciem pieniędzy – prędzej czy później same przyjdą. Tu i ówdzie wtrąca, że nie warto się szarpać i szukać wyższych dochodów. Przecież nadwyżkę zjedzą podatki, a co zostanie, pójdzie na rzeczy markowe, droższe, a wcale nie lepsze. Pogląd ten jest mi do pewnego stopnia miły, ale, niestety, zbyt naiwny.
Aby bohater faktycznie nie musiał się szarpać, autor uszczęśliwił go dodatkowo. Obdarował spadkiem w wysokości co najmniej dziesięcioletniej pensji urzędniczej i do tego dał mu miłość pięknej, zmysłowej, inteligentnej kobiety. Losy bohatera są właściwie urzeczywistnieniem rojeń przeciętnego czterdziestolatka. Może to także marzenia samego autora? A może i recenzenta? I co? I facet marudzi. „Francja jest krajem ponurym, całkowicie ponurym i smutnie biurokratycznym"; „życie na Zachodzie jest drogie; prostytucja na kiepskim poziomie. Kupowanie lekarstw i narkotyków stało się wręcz niemożliwe [z tymi lekarstwami to chyba błąd tłumacza – J.R.]. Potem idzie dalej: „Stworzyliśmy system, w którym nie da się żyć”. No cóż, niektórzy pewnie faktycznie nie potrafią. Czy już pisałem, że bohater jest postacią mało ciekawą? Elementów krytyki kapitalizmu jest w książce więcej. Niejasne wzmianki o wyścigu szczurów. Trochę żalu, że zrodzone z całkiem sympatycznej idei biuro podróży Nouvelles Frontieres stało się zwykłym korporacyjnym molochem. W sumie krytyka niemrawa i bez przekonania. Jak życie bohatera właśnie.
Narrator, a sądzę że i autor, piętnuje hipokryzję Zachodu. Uprawia się seksturystykę na ogromną skalę, a nikt nie chce przyznać tego otwarcie. Ludzie nie jeżdżą na wycieczki do ciepłych krajów po to, aby podziwiać inne kultury, interesuje ich głównie seks z tubylcami bądź innymi wycieczkowiczami, a organizatorzy przemilczają to w reklamach. To wszystko prawda. Cywilizacja Zachodu pełna jest hipokryzji i obłudy, także i w tym punkcie. Ale czy to aby na pewno źle? „Hipokryzja to hołd składany cnocie przez występek”. I niech tak zostanie.
W krajach egzotycznych i biednych jak Tajlandia lub w jeszcze większym stopniu Kuba miejscowi patrzą na turystów jak na chodzące portfele. Tak jest i nie ma się co łudzić. Plakaty reklamowe głoszące otwartość i bezinteresowną gościnność są w oczywisty sposób załgane. Ale czy to dziwne? Czy warto z tym walczyć? Czy biura podróży naprawdę powinny w ogłoszeniach uświadamiać klientom ich portfelowatość? Zadziwia przy tym skrajna naiwność opinii Michela. Sądzi on, że seks z Tajkami jest dla Europejczyka przyjemniejszy, gdyż one to lubią. I są naturalne. Tak, zdolność człowieka do przedstawiania swoich wątpliwych moralnie czynów w lepszym świetle jest zadziwiająca.
Bohater książki wyciągnął konsekwencje ze swoich przemyśleń i przyczynił się do zorganizowania usług turystycznych w dużym stopniu zrywających z obłudą. I – sądzę jednak – niegodziwych. Ta ocena jest chyba zgodna z poglądami autora, który, wszechwładny wszak na kartach swego dzieła, pokarał Michela surowo. A może raczej chodziło o uświadomienie czytelnikowi nieosiągalności szczęścia jako takiego? Szczęścia, które prawie stało się udziałem bohatera…
Podsumowując – „Platforma” to ciekawa, dobrze napisana powieść o bardzo nudnym facecie. Nie szukałbym tam jednak celnej analizy współczesnego świata, nawet dzisiejszego Zachodu. Do tego trzeba więcej niż historii największej choćby osobistej tragedii przeciętnego, marudzącego typa. Miłośnikom „momentów” rekomenduję dodatkowo. Dużo, mocne i kulturalnie opisane. Dla równowagi zdecydowanie odradzam osobom wrażliwym na nadmiar dokładnie opisywanego seksu, nie do końca uzasadnionego artystycznie. Przekład wydaje się przyzwoity, w trakcie lektury nic nie zgrzyta. Jeden fragment, który zapewne przełożono błędnie, zacytowałem wyżej.
Okładkę tej książki, podobnie jak poprzedniej, zdobi szkic Picassa. Tym razem bardzo dobrze dobrany do treści.