Autor to, zaiste, wszechstronny. To wielka zaleta, ale też i pewne niebezpieczeństwo, bo przypadkowy odbiorca może trafić akurat na coś z gatunku mu nie odpowiadającego i po następną książkę nie sięgnąć, w przekonaniu że będzie podobna. A to nieprawda. Drugą wyróżniającą Łukianienkę cechą jest jego niekonwencjonalność. Oczywiście nie mam na myśli jakichś straszliwych eksperymentów artystycznych na żywym ciele tekstu; jeżeli chodzi o formę są to utwory jak najbardziej klasyczne. Nierzadko natomiast łamie autor zwyczajowy kanon wybranego przez siebie gatunku, nie tyle nawet wprowadzając obce motywy, co kierując istniejące w nieoczekiwaną stronę. Aby zaś dopełnić tę krótką charakterystykę, wspomnę jeszcze o szczególnym talencie do tworzenia wyjątkowo sugestywnych opisów, oraz pewnej intrygującej zdolności przewidywania przyszłych zdarzeń.
Od Siergieja według możliwości, czytelnikowi według potrzeb
[Siergiej Łukianienko „Linia Marzeń”, Siergiej Łukianienko „Imperatorzy Iluzji”, Siergiej Łukianienko „Zimne błyskotki gwiazd”, Siergiej Łukianienko „Labirynt odbić”, Siergiej Łukianienko „Fałszywe lustra”, Siergiej Łukjanienko „Jesienne wizyty”, Siergiej Łukjanienko „Nocny Patrol”, Siergiej Łukjanienko „Zimne brzegi” - recenzja]
Autor to, zaiste, wszechstronny. To wielka zaleta, ale też i pewne niebezpieczeństwo, bo przypadkowy odbiorca może trafić akurat na coś z gatunku mu nie odpowiadającego i po następną książkę nie sięgnąć, w przekonaniu że będzie podobna. A to nieprawda. Drugą wyróżniającą Łukianienkę cechą jest jego niekonwencjonalność. Oczywiście nie mam na myśli jakichś straszliwych eksperymentów artystycznych na żywym ciele tekstu; jeżeli chodzi o formę są to utwory jak najbardziej klasyczne. Nierzadko natomiast łamie autor zwyczajowy kanon wybranego przez siebie gatunku, nie tyle nawet wprowadzając obce motywy, co kierując istniejące w nieoczekiwaną stronę. Aby zaś dopełnić tę krótką charakterystykę, wspomnę jeszcze o szczególnym talencie do tworzenia wyjątkowo sugestywnych opisów, oraz pewnej intrygującej zdolności przewidywania przyszłych zdarzeń.
Zaczęło się na dobre jakieś półtora roku temu, kiedy Amber wydał pierwszą książkę. Chyba mało kto wtedy przypuszczał, że następne dwa lata przyniosą dziesięć, a może nawet więcej, przetłumaczonych tomów autorstwa Siergieja Łukianienki. Może jeszcze w tej chwili jest to liczba przesadzona, ale mam na myśli również rzeczy leżące w wydawnictwach na stertach opatrzonych karteczkami „do drukarni”.
Gdybym wiedział, jak się sytuacja rozwinie, pewnie zapamiętałbym lepiej, co robiłem wiosną 2002 roku, a tak muszę podpierać pamięć domysłami. Od długiego już wtedy czasu w cyklu Pawła Laudańskiego „Wiatr ze wschodu” nazwisko Łukianienki przewijało się chyba w każdym odcinku. W lutowym numerze „Esensji” zamieściliśmy wówczas udostępniony przez tłumaczkę fragment „Labiryntu odbić”, zresztą oddając sprawiedliwość „Nowej Fantastyce”, to oni opublikowali w numerze listopadowym z 1999 roku pierwsze opowiadanie zatytułowane „Sługa”. Sądząc z tego, że pod koniec maja pisałem już w Usenecie o przeczytaniu całej dylogii o Keyu Dutchu, „Linię marzeń” kupiłem zapewne jakoś w kwietniu, zachęcony wspomnianymi wyżej publikacjami, no i tym, że wreszcie powiało ze Wschodu kimś poza, przy całym do nich szacunku, standardowymi w ofercie wydawców Strugackimi i Bułyczowem. Jeden Jes’kow z 2000 roku wiosny nie czynił, aż prawdę powiedziawszy omijałem zazwyczaj artykuły Pawła, taki żal brał ile jest za Bugiem tego, czego u nas niet.
Kiedy w lipcu z kolei pojawił się już wydany „Labirynt odbić”, zabrałem się do szukania autora i tłumaczki, pewny że ktoś, kto napisał taką książkę, musi być uchwytny w Sieci. Zabawne, że owszem, znalazłem bez większego trudu Łukianienkę. Dokładniej – Siergieja Niewasiliewicza Łukianienkę, zdaje się dość znaną w rosyjskim Internecie postać, jednak ze względu na podejrzane otczestwo miałem wątpliwości, czy to jego szukam. Jak się później okazało, rzeczywiście ten znaleziony Siergiej Niewasiliewicz ustępował swoim pseudonimem miejsca Siergiejowi ważniejszemu – Wasiliewiczowi.
Bez problemów trafiłem za to do Ewy Skórskiej, osoby w polskich warunkach znacznie bardziej fanowi Łukianienki przydatnej niż on sam. Co ciekawe, dość powszechne jest przekonanie, że tłumacz z rosyjskiego powinien być rówieśnikiem może nie od razu kaukaskich górali, ale dostojny wiek Eugeniusza Dębskiego wydaje się stosowny. Nic bardziej mylnego. Do tłumaczenia książek Siergieja Łukianienki mogą porządną dziewczynę doprowadzić, jeśli wolno mi zdradzać takie sekrety, cztery lata spędzone jeszcze niedawno w jednej licealnej klasie z Andrzejem Pilipiukiem.
Teraz, dzięki pomocy Ewy, której służyłem przez pewien czas za łącznika z fandomem, a zwłaszcza z organizatorami elbląskiego Polconu, wszystko jest na dobrej drodze do goszczenia Siergieja Wasiliewicza na głównym polskim konwencie. Co prawda niewiele brakowało, aby pierwszą swoją wizytą uświetnił warszawskie Targi Książki w maju, ale pechowy zbieg urzędniczych okoliczności to uniemożliwił; Wojtek Sedeńko zaś nie zdążył wykorzystać szansy na zaproszenie go miesiąc później do Nidzicy. Tak więc, czytelnicy czekają na koniec sierpnia, wielu z nich zapewne gromadząc spore już stosiki książek do podpisu. Ja zaś postanowiłem przy tej okazji krótko przybliżyć potencjalnym czytelnikom znane mi, czyli wydane w Polsce, powieści i opowiadania Siergieja Łukianienki, w miarę możliwości unikając zdradzania kluczowych szczegółów.
Autor to, zaiste, wszechstronny. To wielka zaleta, ale też i pewne niebezpieczeństwo, bo przypadkowy odbiorca może trafić akurat na coś z gatunku mu nie odpowiadającego i po następną książkę nie sięgnąć, w przekonaniu że będzie podobna. A to nieprawda. Drugą wyróżniającą Łukianienkę cechą jest jego niekonwencjonalność. Oczywiście nie mam na myśli jakichś straszliwych eksperymentów artystycznych na żywym ciele tekstu; jeżeli chodzi o formę są to utwory jak najbardziej klasyczne. Nierzadko natomiast łamie autor zwyczajowy kanon wybranego przez siebie gatunku, nie tyle nawet wprowadzając obce motywy, co kierując istniejące w nieoczekiwaną stronę. Aby zaś dopełnić tę krótką charakterystykę, wspomnę jeszcze o szczególnym talencie do tworzenia wyjątkowo sugestywnych opisów, oraz pewnej intrygującej zdolności przewidywania przyszłych zdarzeń.
W Kosmosie
Siergiej Łukianienko
‹Linia Marzeń›
Pierwsza trafiła do rąk polskich czytelników wydana przez Amber ulubiona przez tłumaczkę „Linia marzeń”, a krótko po niej druga część tej dylogii, „Imperatorzy iluzji”. To klasyczna space opera – w Kosmosie roi się od Obcych, w nadprzestrzeni od statków, a całym zamieszaniem rządzi Imperator. Jak się zresztą okazało, sam świat oparty jest na grze „Masters of Orion”, który to fakt co jakiś czas jeszcze ktoś odkrywa i pędzi się podzielić rewelacją z poziewującymi słuchaczami. Nie grałem w to nigdy, więc nie mam jak ocenić stopnia podobieństwa, ale poza mechanikę świata raczej ono nie wychodzi. Gry nie zna zresztą również tłumaczka, chociaż oczywiście wie o jej istnieniu i związkach z książką, a nawet chętnie by spróbowała zagrać przy jakieś okazji. Z tej nieznajomości biorą się też pewne różnice w nazwach ras wynikające jak zwykle z podwójnej transkrypcji angielskiego przez cyrylicę na polski. W tym jednak przypadku nie uważam ich za błąd, ostatecznie nie mamy do czynienia z jakąś powszechnie znaną klasyką, do której się nawiązuje, w odróżnieniu od zniekształceń imion tolkienowskich lub, jak by to nazwać, sapkowskich.
Wystarczy jednak o tłumaczeniu. „Linia marzeń”, jak przystoi space operze, pokazuje świat barwny i różnorodny, w którym autor może się wykazać swoimi umiejętnościami. Różnorodne planety, od jednego wielkiego sadu jabłkowego dla zdemobilizowanych weteranów wielkiej wojny, aż po wypaloną bioterminatorem pustynię to tylko zestaw podstawowy. Ciekawsze są drobne przyjemności, jak chociażby krótkie rozważania na temat menu wspólnego obiadu Człowieka i Obcego; nie wypada w towarzystwie kogoś, kto wyewoluował z ptaków, delektować się kurczakiem. Z drugiej strony, można też użyć niewinnych gratulacji jednego gatunku jako niezawodnej obelgi dla innego i wykorzystać sprowokowane zamieszanie.
Takie szczegóły budują nastrój, ale nie zastąpią operowych scen akcji, są więc i one. Przede wszystkim bitwy i pojedynki, w końcu to powieść awanturnicza, toteż broń, czasem nawet inteligentniejsza od swojego pechowego właściciela, często jest w użyciu. Ale można się obyć i bez broni, także w starciu z półtonowym żywym kamieniem umiejącym sterować grawitacją, a walczący statek potrafi znienacka wypalić śluzę plazmowym silnikiem. Wreszcie jest iście lemowskie, niczym katastrofy z „Albatrosa” lub „Ananke”, wyjście z hiperprzestrzeni statku rozpędzonego do przyświetlnych prędkości, co dla jego załogi oznacza nieuniknioną podróż w przyszłość, bo minuty na pokładzie są na zewnątrz setkami lat.
Siergiej Łukianienko
‹Imperatorzy Iluzji›
Ciekawym – i kluczowym – elementem tego świata jest aTan – sposób na nieśmiertelność prawdopodobnie również wywodzący się z gier komputerowych. Prawdopodobnie, gdyż pomysł błyskawicznego podróżowania przez „stacje wskrzeszeniowe” wykorzystał ćwierć wieku wcześniej Philip José Farmer w książce „Gdzie wasze ciała porzucone”. Siergiej Łukianienko dość często adaptuje w swoich utworach motywy innych autorów, więc może tak być i w tym przypadku, tym bardziej że w grach „odżycie” cofa postać na jej drodze, zaś aTan pozwala przenosić się także „w przód”, co więcej, usprawniając sposób farmerowski – przewidywalnie, chociaż oczywiście w dalszym ciągu zostawiając garderobę w miejscu zgonu.
Właśnie aTan doprowadza do drugiego dna „Linii marzeń”. Według oficjalnych informacji to skomplikowany techniczny system.
W rzeczywistości, i to tej książkowej, coś takiego nie miałoby prawa działać, problem jest wyjaśniany w tekście. ATan jest magicznym, chociaż to nienajlepsze określenie, prezentem. Prezentem od boga. Tylko że to prezent dla jednego człowieka, dający mu władzę porównywalną z imperatorską. I właśnie o takich prezentach opowiada „Linia marzeń”, bo miejsce, gdzie się je dostaje wciąż istnieje, a można tam dostać nie tylko zabawki tak drobne, jak maszyna nieśmiertelności. Można dostać cały świat, stworzony na miarę zdjętą z, jak tytuł wskazuje, marzeń. Oczywiście wiąże się to z opuszczeniem tego świata, przecież nie można żyć w dwóch równocześnie. Wygląda też na to, że miejsce, gdzie żyją bohaterowie również zostało stworzone dla kogoś. Co więcej, wydaje się że wszechświatem kieruje pewna odmiana zasady antropicznej; bez niej właściwie ludzie powinni wyginąć w wielkiej wojnie sprzed dwóch wieków, tak wynika z wszelkich kalkulacji. Wynikałoby z tego, że świat został stworzony dla kogoś, kto jest człowiekiem. Jest, albo był, bo może już od dawna nie żyje? A jeżeli żyje, to czyżby to był Imperator? A może to nie takie proste?
Właściciel aTanu, Curtis van Curtis, widzi w światach na zamówienie nowy interes, natomiast Key Dutch śmiertelne niebezpieczeństwo, bojąc się że w ten sposób odejdą najaktywniejsi, ci którzy chcą realizować swoje zamiary.
Jak się okaże, obaj nie mają racji. Do nowych światów nie idą ci, którzy widzą przyszłość, lecz przeciwnie, emigranci to właściwie specyficzna odmiana samobójców. Ktoś, kto chce tworzyć, zostaje w, bardzo szeroko tym razem pojmowanej, ojczyźnie.