„Obietnica krwi” – debiut Briana McClellana i zarazem tom pierwszy Trylogii Magów Prochowych okazała się powieścią całkiem udaną, mogącą dostarczyć kilku wieczorów przyjemnej rozrywki.
Fantasy wynalazła proch
[Brian McClellan „Obietnica krwi” - recenzja]
„Obietnica krwi” – debiut Briana McClellana i zarazem tom pierwszy Trylogii Magów Prochowych okazała się powieścią całkiem udaną, mogącą dostarczyć kilku wieczorów przyjemnej rozrywki.
Brian McClellan
‹Obietnica krwi›
Na początek warto rozwiać wątpliwości – tym razem Fabryka Słów nie zdecydowała się na dzielenie na podtomy i część pierwsza trafia do rąk czytelnika w całości. Druga dobra wiadomość to taka, że debiut McClellana prezentuje całkiem przyzwoity poziom.
Z tym wynalezieniem prochu to oczywiście przesada, gdyż broń palna pojawiała się w utworach fantasy już wcześniej (o ile dobrze pomnę, choćby u Kresa). Niemniej, jak dowiedziałam się podczas szukania informacji o
„Tysiącu imion”, ostatnimi laty modne stają się utwory osadzone w światach, przypominających pod względem rozwoju technicznego wiek XVIII i XIX, gdzie armie wyposażone w muszkiety i pistolety odgrywają istotną rolę w fabule. Obok cyklu Django Wexlera, trylogia McClellana była wymieniana jako książki, które tę modę zapoczątkowały.
Nawet jeśli pewne wątki czy motywy, pojawiające się w „Obietnicy krwi” są ograne, to jednak odmienny od najbardziej tradycyjnego sztafaż sprawia, że całość przyjemnie odróżnia się na tle wielu innych przedstawicielek rozrywkowej fantasy. McClellan postawił przede wszystkim na akcję. Najwidoczniej wziął sobie do serca słynną radę Hitchcocka, powieść zaczyna się bowiem od zamachu stanu, potem zaś są intrygi, zamachy, śledztwa, pradawna magia, wojna z sąsiednim państwem, nawet boskie ingerencje. Trzęsienia ziemi także nie zabraknie. Czytelnik od samego początku zostaje wrzucony w wir wydarzeń. Krótkie rozdziały, częste przeskoki pomiędzy wątkami i przezroczysty, choć zarazem sprawny styl sprawiają, że „Obietnicę krwi” czyta się szybko i bez znużenia.
Bohaterowie wypadają znośnie – nie są to postaci, do których pała się gwałtownymi uczuciami, szczególnie rozbudowane, czy wielowymiarowe, jednak spełniają swoją rolę. Każdy z trzech protagonistów ma swój własny wątek, choć oczywiście przeplatają się one ze sobą. Wątek marszałka Tamasa można nazwać politycznym, jego syna Tamiela – przygodowo-magicznym, zaś były inspektor Adamat prowadzi kolejne śledztwa. Mam wrażenie, że gdyby zastanowić się głębiej nad pewnymi rozwiązaniami fabularnymi, można by mieć wątpliwości, pewnie nawet złapać się za głowę (szybkie opanowanie sytuacji po przewrocie, garstka uzdolnionych magicznie postaci, spuszczająca łomot kilkudziesięciu wyszkolonym czarodziejom, to, że nikogo poważnie nie zastanowiło pojawiające się znikąd jedzenie). Przyznam jednak, że „Obietnicę krwi” czytało mi się na tyle przyjemnie, że odwiesiłam niewiarę na kołek. Choć lojalnie uprzedzam – to przygodowa, lekka fantasy, której autor bardziej postawił na efektowność a nie realizm wydarzeń.
Tym, co mnie irytowało, była naiwna wizja świata. McClellan kreśli jednoznaczny obraz – szlachta jest zła, tonie w luksusach, lubuje się w kiczu (przy niemal każdym opisie należącej do arystokratów nieruchomości pojawiały się uwagi o marnym guście właścicieli), kościelni wielmoże są zepsuci do szpiku kości, nic tylko urządzają orgie i szastają pieniędzmi, lud zaś jest biedny i uciemiężony. Marszałek Tamas rozpoczął swe rządy od zdrady i masowego morderstwa, lekką ręką posłał na szafot setki osób, napuścił wściekły tłum na dzielnicę możnych, zaś skrytobójców na dawnych sojuszników; jednak w gruncie rzeczy dobry z niego facet, może trochę surowy i szorstki, ale przecież patriota marzący o sprawiedliwości, wolności, równości i braterstwie. Jak na powieść, gdzie krew leje się obficie, brak tu prawdziwego dramatyzmu, jakiejkolwiek refleksji. Z drugiej strony zastanawiam się, czy słuszne są takie obiekcje natury moralnej, wobec książki, która ma za zadanie dostarczyć paru godzin odprężającej lektury. Na to pytanie każdy czytelnik musi sam sobie odpowiedzieć.
Pośród całkiem sporej liczby osób, którym autor dziękuje na końcu, znalazł się Brandon Sanderson – jego wpływ widać przede wszystkim w stworzonym na potrzeby świata systemie magii. W praktyce sprawdza się on całkiem nieźle, choć mam wątpliwości natury estetycznej. Początkowo wydawało mi się, że postulaty Sandersona (uporządkowana magia, nowe rozwiązania) to dobra rzecz, jednak pomysły w rodzaju bohaterów zjadających opiłki metalu nie przemawiają do mnie. Jeden z typów czarodziejów z „Obietnicy krwi” „napędza” swoją magię wąchając proch strzelniczy. Doprawdy, tylko czekać, aż bohaterowie kolejnych powieści pisanych w sandersonowym duchu zaczną spożywać nawozy sztuczne, czy wstrzykiwać sobie proszek do prania. U McClellana przynajmniej jest dość różnorodnie: są manipulujący żywiołami Uprzywilejowani, wyżej wspomniani prochowi magowie, obdarzeni pojedynczymi mocami Zdolni, starożytni oraz super-pakerna dziewczyna, towarzyszka jednego z głównych bohaterów, służąca do wyciągania go z kłopotów (swoją drogą to zdumiewające, że ów myśli o niej jako o „dzikusce i słudze” po tym, jak dziewuszka okazuje się godną przeciwniczką najpotężniejszych czarodziejów tudzież dość dowolnej liczby pomniejszych władających mocą).
Opisy starć wszelkiego rodzaju w „Obietnicy krwi” wypadły barwnie, magia wprowadza do nich wiele dodatkowych smaczków. Świat przedstawiony stanowi bardziej tło wydarzeń – nie został przedstawiony drobiazgowo, choć nie sprawia też wrażenia ledwo nakreślonego szkicu.
Dodam, że debiut McClellana spodobał mi się zdecydowanie bardziej od początku demonicznego cyklu Petera V. Bretta, którego pochwalną opinię można przeczytać na okładce. Skoro już o okładkowych notkach mowa, te są przesadzone, jednak „Obietnica krwi” jest niezłym debiutem. To rzecz dobra w swojej klasie, wciąga tak, jak powinna i nie nudzi.