Agnieszka ‘Achika’ Szady [80%]
Zbiór reportaży, z których dwadzieścia trzy ukazały się w Polityce w latach 1997-2010, natomiast dwa pochodzą z epoki poprzedniej: roku 1976 i 1989. Wbrew tytułowi książki, nie wszystkie teksty dotyczą problemu biedy czy też w ogóle są związane z ekonomią. Znajdziemy wśród nich na przykład wspomnienia dotyczące wojskowego szkolenia studentów w czasach PRL (z zabawnymi lub złośliwymi anegdotami o nierozgarniętych wykładowcach-trepach), dość enigmatyczne wieści o twórcy „chirurgii głębinowej psychologicznej” albo analizę gustów kobiet na przykładzie afery z agentem Tomkiem. Wojciech Markiewicz rzuca też okiem na bawiących się i romansujących w Ciechocinku kuracjuszy albo, kontrastowo, na wieś pozbawioną dostępu do elektryczności. Reportaże są okraszone nielicznymi zdjęciami, autor pisze jednak, że „zrezygnował z wykresów i tabelek” (które niewątpliwie w wydaniu prasowym znajdowały się przy relacjach dotyczących skrajnej biedy, pobierania niekoniecznie należnych rent czy innych sprawach związanych z finansami). Szkoda natomiast, że nie zrezygnował – choć to może decyzja wydawcy raczej niż autora – z cytatów w ramkach, powtykanych tu i ówdzie tabloidową manierą. Czasem występują nawet dwa na jednej stronie, a ponieważ graficznie bardzo rzucają się w oczy, raczej przeszkadzają w lekturze niż zwracają uwagę na treść danego reportażu. Teksty i tak są dzielone śródtytułami, więc dodatkowe „ozdobniki” wprowadzają chaos. Szczególnie ciekawe są reportaże pokazujące jakiś fragment z życia konkretnych osób. Na przykład pani Gabriela tworzy rymowane utwory patriotyczno-polityczne, w tym – odę sławiącą dowolnego polityka, wystarczy wstawić nazwisko w wykropkowane miejsca. Bezrobotny 21-latek załatwia sobie drogi hotel i wycieczkę samolotem, a potem zostaje szefem karetki pogotowia, nie mając do tego najmniejszych uprawnień. Wiele migawek z życia widzimy też w relacjach bardziej przekrojowych, dotyczących mieszkanek domu samotnej matki, żon alkoholików lub osób żyjących na zasiłkach. Chyba każdy czytelnik interesujący się tematyką społeczną znajdzie tu coś dla siebie.
To już czwarta powieść o policjantach z Lipowa (i okolic) – wioski, która najwyraźniej próbuje dorównać statystyką gwałtownych zgonów bardziej znanym rywalkom jak St. Mary Mead czy licznym miejscowościom z hrabstwa Midsomer… Niewątpliwą siłą powieści Katarzyny Puzyńskiej są bohaterowie – czy to młody szef Lipowskiego posterunku, czy towarzysząca mu w poważniejszych sprawach doświadczona detektyw z powiatowej Brodnicy. Tym razem wszystko zaczyna się od śmierci właścicielki kwiaciarni, która okazuje się – oczywiście – morderstwem. Sprawy zaczynają się komplikować w imponującym tempie, na dodatek wokół śledztwa od początku węszy niepokojąco dobrze poinformowany dziennikarz z lokalnego brukowca. Jakby tego było mało w życiu osobistym naszych bohaterów też nie zabraknie zaskakujących wydarzeń. Na szczęście autorka panuje nad wątkami i nie pozwala im się wymknąć spod kontroli, dzięki czemu otrzymujemy wciągającą lekturę, którą mogę polecić nie tylko miłośnikom kryminałów.
Debiutancka powieść Martyny Raduchowskiej jest przykładem książki średniej. Na plus można policzyć jej poprawny styl i pomysł na profesję głównej bohaterki – wprawdzie pojawiał się on już wcześniej, ale nie został jeszcze do cna wyeksploatowany. Podoba mi się też to, że Ida Brzezińska nie jest ani kolejną Mary Sue, ani ciamajdowatą szarą myszką na kształt Belli Swan. W pamięć zapada również ciotka dziewczyny, Tekla, głównie za sprawą specyficznego stylu wypowiedzi. Cieszy, że autorka umieściła akcję powieści w „umagicznionej” Polsce. Brakuje mi natomiast w „Szamance…” jakiegoś charakterystycznego rysu, klimatu, czegoś, co przydałoby jej wyrazistości. Świat przedstawiony został dosyć pobieżnie – Raduchowska nie wgłębiała się zbytnio w opisywanie niuansów nadnaturalnej rzeczywistości (choć należy wspomnieć, że to pierwszy tom przygód Idy, więc zapewne w kolejnych częściach pojawią się dalsze wyjaśnienia i detale). Przyznam, że szczególnie zainteresowała mnie kwestia zaświatów – skoro jest piekło i demony, to czy jest jakieś niebo, a jeśli tak, to kto je zamieszkuje? Ciekawi mnie też, w jaki sposób wszelkiej maści czarodzieje tak skutecznie ukrywają swoją działalność przed zwykłymi ludźmi. „Szamanka…” sprawia wrażenie rozbudowanego wstępu do większej całości, wadą takiego rozwiązania jest to, że akcja rozwija się dosyć niemrawo. Nie mogę powiedzieć, bym się setnie znudziła, ale też i mnie nie wciągnęło. Od czasu do czasu pojawia się nieco humoru, co umila lekturę, aż chciałoby się więcej i ostrzej. Słabą stroną powieści są bohaterowie – poza Idą i Teklą wszyscy pozostali przewijają się jedynie na dalszym planie. Tak, jak „Dom wschodzącego słońca” Aleksandry Janusz bronił się przede wszystkim charakterystyczną i budzącą sympatię grupką protagonistów, tak tutaj nie bardzo jest kogo lubić i komu kibicować. Pod koniec pojawia się grupa pogromców demonów, ale na razie trochę wyróżniają się z niej tylko dwie osoby. Szkoda też, że autorka nie rozbudowała bardziej Mikołaja i Karoliny Kwiatkowskich. Przez to starania Idy, by im pomóc, pomimo tego, że w tekście pojawia się uzasadnienie, nie wypadają przekonująco. Dokładniejszy opis tych postaci i poświęcenie uwagi relacji pomiędzy nimi a tytułową szamanką pozwoliłoby tchnąć w książkę więcej dramatyzmu. Trzeba napisać, że zakończenie powieści prezentuje się lepiej, niż początek, co pozwala mieć nadzieję, na to, iż część kolejna, „Demon luster”, okaże się lepsza.
PS. Jeśli komuś podoba się koncepcja bohaterów przeprowadzających dusze w zaświaty, zdecydowanie polecam serial „Dead like me”.
Zaskakująco dobra rzecz. Piotra Rogożę zapamiętałam z opowiadania opublikowanego w antologii „Nowe idzie” i nawet dziwne, że nie sięgnęłam wcześniej po „Po spirali”. Debiutancka powieść młodego autora to lekka, satyryczna i – przynajmniej dla mnie – nostalgiczna wyprawa w przeszłość. Akcja toczy się w małym miasteczku, realia lat 90. ubiegłego wieku zostały doprawione elementami fantastycznymi utrzymanymi w poetyce absurdu – to już nie tyle krzywe zwierciadło, co raczej pomięta folia aluminiowa. Sam autor uważa fantastykę za rodzaj narzędzia, pozwalającego przedstawiać obserwacje i lęki. Owo przedstawianie wychodzi mu bardzo dobrze, polska rzeczywistość skrzeczy pod jego piórem, jak należy, a rozterki nastoletnich bohaterów wypadają przekonująco. Rogoża ma zmysł obserwacji, słuch językowy, a przede wszystkim iskrę talentu. Podoba mi się jego styl: „Pordzewiałe drabinki przypominały szkielety fantastycznych zwierząt, wypaczona karuzela – rozbity lądownik sondy kosmicznej. Nad poskręcanymi wrakami sprzętów do zabawy unosił się duch milczącej tęsknoty za poprzednią dekadą”, „Nietopyr uśmiechał się z pustą rezygnacją, jakby czekając, aż ktoś go zresetuje. On również wypadł za burtę własnej odporności psychicznej. Patrzyliśmy na Selenę oczami glonojadów.” Główni bohaterowie są wiarygodni. Fabuła, jak to często w tego rodzaju powieściach bywa, jest dosyć prosta, bardziej służąca prezentacji świata, żartów, pomysłów i postaci. Natomiast ciekawe jest zakończenie – zdecydowanie przypadło mi do gustu, żal jeno, że wątek kultu szerzącego się wśród ziomali nie doczekał się jakiegoś bardziej spektakularnego rozwinięcia. To pewnie nadinterpretacja, ale zawisające nad Cielęcinem zagrożenie wydaje mi się w pewien sposób korespondować z na wpół uświadamianym sobie przez bohaterów poczuciem nadchodzącego wielkimi krokami momentu podjęcia odpowiedzialności za własne życie. Przez ostatnie kilka lat Rogoża nie napisał żadnej powieści dla dorosłych. „Nieświęte przymierze” jest zapowiadane, w związku z tym mam nadzieję, że autor nie zarzucił twórczości literackiej. Byłoby szkoda.
Z jednej strony „Tajemnica Domu Helclów” sprawia wrażenie pokpiwania z mody na kryminały retro, z drugiej bez wątpienia sama jest rasowym przedstawicielem gatunku. Nie można też mieć wątpliwości że autorzy wzięli na cel pewne krakowskie idiosynkrazje (wspomnijmy tylko że stworzona przez Jacka Dehnela i Piotra Tarczyńskiego
Maryla Szymiczkowa jest między innymi „wdową po prenumeratorze »Przekroju« w twardej oprawie”…), ale traktują je z pewną dozą życzliwości. Bez tego bohaterka powieści byłaby po prostu małostkową mieszczanką z awansu społecznego, równie ujmującą co pani Dulska. Jednak podczas lektury nie mogłam nie odczuwać pewnej sympatii dla Zofii Szczupaczyńskiej skąpiącej dwudziestu centów na dorożkę, z naciskiem poprawiającej aptekarza, gdy ten nazwie ją doktorową kilka miesięcy po tym, jak jej mąż został
profesorem czy wiodącej nieustanną rywalizację z kuzynką obejmującą między innymi podkradanie służby. Autorzy potrafili jednak przedstawić profesorową tak, że kibicowałam jej poczynaniom nie tylko gdy mają one na celu wyjaśnienie zagadkowych zgonów i zaginięć w tytułowym Domu Helclów, ale również gdy na różne sposoby próbuje umocnić pozycję swoją (i męża, oczywiście) w krakowskim towarzystwie. Dzięki temu „Tajemnicę…” przeczytałam z niekłamaną przyjemnością i mam szczerą nadzieję że Maryla Szymiczkowa nie porzuci obiecująco zapowiadającej się kariery pisarskiej.
Oto zapomniany rozdział z kronik heroicznych zmagań Czerwonych Szóstek. Mogłoby się wydawać że dla zaprawionego w bojach oddziału Górskiej Straży zadanie pilnowania spokoju podczas dorocznych, nazwijmy to, mistrzostwach w kradzieży kóz i owiec, będzie okazją do odpoczynku. Jednak, jak łatwo zgadnąć, nie wszystko pójdzie gładko i juz wkrótce nasi bohaterowie będą musieli sobie poradzić z dodatkowymi kozami i inną żywiną przybywającą do miasteczka w sposób nieco niestandardowy, a na dodatek do obowiązków dojdzie im opieka nad uroczą kilkulatką… Nie będę się tu rozpisywać o fabule niezbyt długiego opowiadania, wspomnę tylko że podczas lektury niejednokrotnie parskałam śmiechem. I to pewnie jest przyczyną, dla której opublikowane w 2009 roku opowiadanie nie trafiło do pierwszego tomu „Opowieści z meekhańskiego pogranicza” – zwyczajnie nie pasowało do pozostałych tekstów nastrojem. W efekcie jednak było ono trudniej dostępne, często wręcz nieznane nie-czytelnikom „SFFiH”. Dobrze się więc stało że w tym roku na Dzień Dziecka dostaliśmy w prezencie darmowe, elektroniczne wydanie.
Agnieszka ‘Achika’ Szady [80%]
Książka zawiera 34 opowieści Polaków, którzy w ostatnich latach wyjechali do Wielkiej Brytanii. Większość osób, z którymi rozmawiała Ewa Winnicka, to ludzie około czterdziestki; najmłodszy Kamil ma dwadzieścia lat, najstarsza Bożena – pięćdziesiąt sześć. Poznajemy skrajnie różne historie, zarówno pracowników wielkich firm czy nieźle sobie radzącego przedsiębiorcy pogrzebowego, jak i ludzi bezrobotnych, wykonujących nędzne prace fizyczne w rodzaju segregowania śmieci, lub skonfliktowanych z prawem (czasem na skutek jego nieznajomości). Każdy rozdział-opowieść zaczyna się akapitem króciutko opisującym danego rozmówcę i powód jego emigracji, lub sposób, w jaki dziennikarka nawiązała z nim/nią kontakt. Cała reszta tekstu to już wypowiedzi kolejnych indagowanych – niewątpliwie zredagowane dla płynności lektury, lecz zachowujące ślady indywidualnego stylu. Rozdziały zilustrowano zdjęciami; niektóre pokazują bohaterów reportażu, inne – miejskie sceny z życia codziennego mniej lub bardziej związane z daną opowieścią. Historie są urozmaicone i ciekawe, choć większość nie jest zbyt optymistyczna, bo – jak pragnie w specjalnym przekazie dla czytelników podkreślić Monika, która zaangażowała się w pomoc rodakom – „Jeżeli w Polsce nie układa się z pracą i rodziną, w innym kraju ułoży się znacznie gorzej”. Niekiedy beznadzieja egzystencji wychodzi jakby niechcąco, między wierszami, na przykład w informacji Elżbiety, że jej koleżanka uzyskawszy stabilną pracę jako doceniana za swą biegłość szwaczka, ściągnęła do siebie dzieci: „Teraz każdy ma laptopa, siedzi sobie i gra”.