„Drach”, najnowsza powieść Szczepana Twardocha wśród krytyków i czytelników uchodzi za słabszą od osławionej „Morfiny”. Pozwalam sobie nie zgodzić się – uważam „Dracha” za powieść wybitną i w pełni zasługującą na przyznaną jej niedawno Nagrodę Kościelskich.
Książka o ziemi i krwi
[Szczepan Twardoch „Drach” - recenzja]
„Drach”, najnowsza powieść Szczepana Twardocha wśród krytyków i czytelników uchodzi za słabszą od osławionej „Morfiny”. Pozwalam sobie nie zgodzić się – uważam „Dracha” za powieść wybitną i w pełni zasługującą na przyznaną jej niedawno Nagrodę Kościelskich.
Proza Twardocha urzekła mnie przede wszystkim tym, że jej autor naprawdę potrafi posługiwać się słowami – jest świetnym rzemieślnikiem w starym, dobrym stylu. Zawsze mi się zdawało, że powieść to probierz umiejętności literackich, bo można sklecić opowiadanie, „chlapnąć” wierszem, ale powieść wymaga maestrii – jest jak katedra, w której każde pęknięcie i wszelka amatorszczyzna grożą katastrofą. Z tych właśnie powodów dość łatwo przez jakiś czas udawać poetę, ale znacznie trudniej na dłuższą metę „zgrywać” powieściopisarza.
Jeśli powieści mają kolory, to książka Twardocha jest brunatono-czarno-czerwona: jak ziemia, węgiel i krew. Twardoch rzeźbi w nich postaci, które przypominają bohaterów okrutnego mitu, gdzie siły takie jak miłość, wojna i głód poruszają ludźmi na podobieństwo jakichś okrutnych bóstw. Wszechwiedzącym narratorem powieści jest istota, która mówi o sobie „Drach”. Słowo to po Śląsku tyle, co „latawiec”, ale książkowy kontekst jasno wskazuje na powiązanie imienia z niemieckim słowem „der Drache”-„smok”. Jak wiemy, w wielu mitologiach była to bestia chtoniczna, a więc związana z ziemią i drzemiącymi w niej siłami. Drach widzi wszystkich i wszystko naraz, stąd specyficzne ukształtowanie powieściowego czasu: obok siebie, w jednym fragmencie i jak gdyby jednocześnie, rozgrywają się wydarzenia z różnych miejsc i czasów: równolegle przedstawiane są losy kilku pokoleń tej samej rodziny. Drach patrzy szeroko i zimno na tych śmiesznych małych ludzi – wie, że gdy umrą, będzie ich jadł, będzie mielił w swoich potężnych żarnach palce, oczy, miłości i lęki. Wsiąkną w niego, wciekną jak w zbiorowy grób i wielkie łono. Trudno mi wyobrazić sobie lepszą metaforę śląskiej ziemi która żywi, daje bogactwo i z którą bohaterowie ostatecznie łączą się po śmierci.
Czy „Drach” jest sagą? Zapewne – ale w równym stopniu jest eposem. Kolejnym (choć milczącym) bóstwem jest w tej powieści historia. Twardoch opisuje skomplikowane polityczne losy Śląska podzielonego między Polskę a Niemcy, pogmatwaną etniczną tożsamość jego mieszkańców, historię wojen i powstań. W powieści odgłosy wystrzałów nieustannie akompaniują losom bohaterów: leje się krew, ktoś komuś wypruwa wnętrzności, ktoś idzie po czyichś rozkładających się zwłokach na pewną śmierć. Opis marszu młodego Jozefa Mangora przez wypełnione rudym błotem pola I wojny światowej, jest jednym z najmocniejszych antywojennych obrazów, z jakimi zetknęłam się we współczesnej polskiej prozie.
Jeśli czytelnik ma jakiekolwiek rodzinne związki ze Śląskiem, będzie mu – zapewne – łatwiej wczuć się w specyficzny klimat tej powieści. W portretach kilku pokoleń rodzin Mangorów i Gemanderów – kobiet i mężczyzn będących ofiarami historii, ale też po prostu przygniecionych do ziemi ciężarem codzienności i niespełnienia – odnajdą być może podobieństwa do losów i charakterów własnych przodków i krewnych. Życiem postaci kierują pewne niepisane, trwałe normy, które określają nie tylko to, jak należy postępować, ale też czego wypada pragnąć. Ludzie więc rodzą się, łączą w pary i umierają zgodnie z pradawnym przepisem – ich życiem rządzą porządek i pragmatyzm. Niektórzy zechcą wyłamać się z tego schematu i pójdą za głosem uczucia lub mistycyzmu. W świecie powieści Twardocha tego typu wybory zawsze kończą się tragicznie. Na przekór śląskiemu etosowi rozsądku i pracy, pisarz kreuje bohaterów, na których miłość spada jak wyrok i obłęd. Mówiący po śląsku Josef zakocha się w Caroline Ebersbach – młodocianej nimfomance, Niemce, pannie z miasta. Oszuka swoją cichą wierną Valeskę – dobrą, śląską dziewczynę, która będzie na niego czekać razem z ich nowonarodzonym dzieckiem. Jego wnuk, Nikodem dla innej młodej dziewczyny (dalekiej krewnej Caroline) porzuci chorą żonę i dziecko. Jest też stary Pindur – mistyk, szaleniec, mędrzec, boży głupiec który, zapewne wcale o tym nie wiedząc, wpisuje się w pewien, może poboczny, nurt śląskiej kultury pięknie odmalowany przez Lecha Majewskiego w filmie „Angelus”. (Bo nie brakowało na Śląsku wybitnych mistyków).
Wspomnieć jednak wypada także o słabych stronach powieści. Zaliczyłabym do nich przede wszystkim kreację wspomnianego już Nikodema Gemandera. Ten żyjący współcześnie architekt i miłośnik (a jakże!) ekskluzywnych samochodów, drażni na tle swoich gorzkich i wyrazistych przodków – jego przemyślenia są nieznośnie egzaltowane a emocje do bólu pretensjonalne. Może zresztą taki właśnie miał być? Nie zmienia to faktu, że cała historia „ostatniego z rodu” sprawia wrażenie niepotrzebnego dodatku, który – niestety – nieco rozbija zwartą stylistykę całości.
Pod wieloma względami uważam tę powieść za lepszą niż „Morfina”. Dlaczego? Historia opisana w tej ostatniej sprawia miejscami wrażenie podobne do warszawskiego Starego Miasta – to misterna, wycyzelowana do granic możliwości rekonstrukcja, opis rzeczywistości, której autor nie znał, którą nie nasiąkał i która bezpośrednio nie współtworzyła tego, kim jest obecnie. „Drach” wydaje się złożony z tego, co Twardochowi organicznie wręcz bliskie i może dla tego (mimo specyficznego, „nieludzkiego” narratora i nietypowej, nierealistycznej konstrukcji czasoprzestrzeni) wydaje się być bliska codziennemu doświadczeniu, a przy tym zawiera jakąś ciemną, mocną i nieprzyjemną prawdę.