Z recenzowaniem „Ilionu” Dana Simmonsa jest jak ze smokiem u Chmielowskiego: pokonać trudno, ale starać się trzeba.
Czytając (dobre) science fiction
[Dan Simmons „Ilion” - recenzja]
Z recenzowaniem „Ilionu” Dana Simmonsa jest jak ze smokiem u Chmielowskiego: pokonać trudno, ale starać się trzeba.
Z opisywaniem fabuły dobrych powieści SF zawsze jest problem. No dobrze, powyższa uwaga nie ogranicza się tylko do fantastyki, ale właśnie w niej jest widoczna bardzo wyraźnie. Jakich by człowiek zawijasów w recenzji nie nawywijał, to i tak jego opis bliższy będzie kiepskiemu z natury blurbowi niż temu, co da się odnaleźć w samej książce. Robota niewdzięczna, przyjemność żadna.
Często stosowane rozwiązanie powyższego problemu sprowadza się do wymienienia głównych „fajnostek” dzieła, opis brzmi wtedy mniej więcej tak: „czego tutaj nie mamy – armia zmutowanych węży, kolonia karna na Saturnie, zyskujące samoświadomość osiemnastokołowe ciężarówki, trzyletni mistrz szachów i jego zwariowana opiekunka z zaświatów – od zatrzęsienia pomysłów zapiera dech!”
Innym zabiegiem-wybiegiem jest przyznanie wprost, że szczegółów zdradzać się nie chce, by nie psuć przyjemności z lektury. Albo że mamy do czynienia z powieścią jednej sztuczki, więc omawianie owego triku byłoby wręcz nieprzyzwoite. Tyle że „Ilion” takim jednosztuczkowym tekstem z pewnością nie jest, a jeśli już mamy tu jakiś wybijający się na plan pierwszy chwyt, to jest nim co najwyżej opanowana do perfekcji umiejętność utrzymania uwagi czytelnika – z zagrywkami fabularnymi mająca jednak cokolwiek wspólnego jedynie pośrednio.
Na całe szczęście akurat w tym wypadku mamy do czynienia ze wznowieniem. Dociekliwy konsument z łatwością odnajdzie pożądane informacje, jak na przykład tę o śmierci głównego bohatera w przedostatnim rozdziale czy złośliwie umieszczoną dopiero w ostatnim akapicie informację, że cała historia jest jedynie snem wielkiej mrówki. Komu zależy na wiedzy o podobnych faktach, ten skorzysta z usług wyszukiwarki. Kto jest ciekawy, jak owe fakty wypadły w książce, przeczyta dalej (a potem skorzysta z wyszukiwarki. Wszyscy korzystamy z wyszukiwarki).
Jak pewnie zauważyliście, wyżej napisałem, że „z opisywaniem fabuły dobrych powieści SF zawsze jest problem”. Mimo wszystko wydaje się mniejszy w porównaniu z tym, czy w poprzednim zdaniu przymiotnik „dobrych” na pewno jest na miejscu, tj. czy odnosi się również do dzieła Simmonsa. Ostateczna ocena będzie tu wynikała z przyjętych założeń. By jednak się takiej oceny podjąć, wypadałoby teraz podzielić czytelników na dwa obozy. I choć podział ten będzie nieco (a czasem nawet bardzo) fałszywy, do omówienia niniejszej powieści powinien okazać się wygodny, a także – co ważniejsze – skuteczny.
Przyjmijmy zatem, że obóz pierwszy składa się wyłącznie z odbiorców oczekujących od SF nowatorstwa. Wiecie: prognozowanie idei, tworzenie scenariuszy dotyczących historii przyszłej na bazie dostępnej wiedzy, przewidywanie nowych wynalazków. Oczywiście można (i zwykle tak się właśnie dzieje) ukryć pod płaszczykiem tych wszystkich rzeczy namysł nad obecnym stanem świata, wciąż jednak oczekuje się przy tym pewnej świeżości, przepracowania znanego przez nieznane. Słowem: pokazania czegoś, o czym jeszcze nam się nie śniło (albo śniło, lecz woleliśmy o tym nikomu nie mówić).
Zła wiadomość dla obozu pierwszego: „Ilion” jest praktycznym zaprzeczeniem wszystkiego, czego szukacie w SF.
Obóz drugi niech składa się z czytelników mniej kategorycznych w osądach. Takich, którzy ucieszą się z nowinek w rodzaju innego nazewnictwa rzeczy już znanych (teleportacja? Nuda, mówmy na to „tekowanie"!), ale już niewymagających dogłębnego zastanawiania się nad znaczeniem konkretnych pojęć. Odbiorcy z tego obozu lekturowych przyjemności poszukają nie w świeżości, tylko w zmyślnym przepracowaniu znanych już motywów.
I tu otwiera się owych przyjemności cały wachlarz, bo Simmons wplótł w swoją powieść tyle odniesień do światowej literatury (przede wszystkim klasycznej), że z wyłapania ich wszystkich można by uczynić konkurs – z proponowanym terminem rozstrzygnięcia gdzieś w okolicach 2021 roku. I jeśli piszę „wplótł”, to straszliwie nadużywam języka. To stanowczo zbyt słabe określenie do nazwania powieści, która jest jednym, wielkim intertekstem.
Dobra wiadomość dla obozu drugiego: znajomość większości (a być może nawet wszystkich) dzieł, do jakich Simmons nawiązuje, nie jest wymagana. Nie musicie zatem przed lekturą „Ilionu” wypożyczać dzieł zebranych Homera, Szekspira, Prousta i paru innych.
Zła wiadomość dla tych przedstawicieli obozu drugiego, których ucieszyła dobra wiadomość: powinniście się wstydzić.
A jak konkretnie wypada to Simmonsowe pogrywanie z klasykami? Niestety, dość różnie. Mimo że zwykle przyklaskuję takim zabiegom, uznając je za doskonałą zabawę dla czytelnika, w tym wypadku – po lekturze siedmiuset z górką stron – mam wrażenie chaosu. Przy czym nie wynika ono z błędów w prowadzeniu narracji, nieumiejętnego poukładania fabularnych puzzli. Przypadkowość widzę tu raczej na poziomie idei i choć nie wypada sądzić dylogii po pierwszym tomie, wrażeniem podzielić się warto, bo, jak przypuszczam, w obu wymienionych obozach istnieją jeszcze podgrupy domagające się od powieści uporządkowania. Cóż, nie tutaj.
„Ilion” nabiera jednak blasku tym bardziej, im bardziej przybliżyć się od ogółu do szczegółu. Intertekstualność, poza przyjemnością z samego jej odkrywania, stanowi podstawę do niewymuszonych i udanych dowcipów. Ciekawie wypada wątek dystopijny, połączony z pomysłowo (i to w kilku wersjach) podaną kwestią pielęgnowania pamięci o historii – właśnie to, jak bohaterowie ją traktują, wskazałbym zmuszony do wybrania najważniejszego problemu w książce. Co, biorąc pod uwagę lubość, z jaką Simmons nurza się tu literacko w klasyce, nie byłoby aż tak bardzo od rzeczy.
Całkiem na miejscu jest za to wspomnieć, że nawet wśród czytelników przynależących do obozu drugiego mogą pojawić się drobne objawy niezadowolenia. Grymas na twarzy są w stanie spowodować m.in. nie do końca udane konstrukcje postaci, które – mam wrażenie – ustąpiły tu miejsca budowaniu naprawdę skomplikowanej fabuły. Być może właśnie jej piętrowość sprawiła, że miejsca na psychologię bohaterów zostało już wyraźnie mniej. Irytować mogą również typowe dla tak wielu dzieł kultury, że w zasadzie powinniśmy się już przyzwyczaić, historie pod tytułem „od zera do bohatera”. Ale jedno wynika tu z drugiego: jeśli nie masz czasu zbudować odpowiedniej głębi postaci, nie zdołasz nikogo przekonać, że trzęsiportek z rozdziału trzeciego w rozdziale ósmym zachowuje się już jak zgraja młodych marines, a w jedenastym bliżej mu do greckiego herosa.
Wciąż nie wiem za to, czy „Ilionowi” bliżej lub dalej do przymiotnika „dobry”. Jako czytelnik bilokujący się w obu powołanych do życia na potrzeby niniejszego tekstu obozach mogę stwierdzić, że obóz drugi powinien być ukontentowany, obóz pierwszy zaś ma dwa wyjścia: odrzucenie tej akurat książki Simmonsa lub przekonania o tym, jakie SF powinno być. Bo „Ilion” to przede wszystkim – proszę wybaczyć końcowy kolokwializm – kupa dobrej zabawy. Z naciskiem jednak na „zabawę”.

Taka długa recenzja at tak mało w niej konkretów. :-(((