Święta, Święta i po Świętach. Co przeczytaliśmy w tym czasie?
Święta, Święta i po Świętach. Co przeczytaliśmy w tym czasie?
Okładki i redakcyjne notki raczej zniechęcają do sięgnięcia po „Wielką księgę fantastycznego humoru”. Z zawartością jest nieco lepiej, choć bez rewelacji (tu jednak ostrzegam, by wziąć poprawkę na mój brak poczucia humoru). Warsztatowo całość wypada nienajgorzej, opowiadania zostały napisane na tyle dobrze, że czyta się je płynnie. Antologia nadaje się do tego, by spędzić nad nią dwa-trzy relaksujące wieczory. Tak, jak i w przypadku innych zbiorów redagowanych przez Mike’a Ashleya, czytelnik znajdzie tu sporo starszych utworów. Wśród nich prym wiedzie gra z konwencją baśniową – księżniczki okazują się albo brzydkie albo wredne, smoki zaprzyjaźniają się z dziewicami lub pożerają je ze szkodą dla zdrowia, zaklęcie sprawiające, że z każdym słowem z ust dziewczęcia wypadają klejnoty lub kwiaty, ma nieprzyjemne skutki uboczne. Znaleźć też można historie kończące się triumfem chciwości i pragmatyzmu zamiast klasycznego „żyli długo i szczęśliwie”. W antologii znalazły się też humorystyczne opowiadania spod znaku magii i miecza, między innymi przygody leniwych i chytrych magów. W innych tekstach magia przewraca do góry nogami codzienne życie bohaterów z „naszej” rzeczywistości. Według słów redaktora, utwory zostały posortowane tematycznie, choć z niewiadomych przyczyn np. w dziale „Elfy, skrzaty i inni…” znajduje się tekst, którego akcja toczy się w piekle, za to w sekcji z impami w tytule pojawia się historia o gnomach. W działach o smokach i obcych natrafia się na opowiadania, gdzie wyżej wzmiankowani nie występują, wreszcie humorystyczne baśnie umieszczono nie tylko w sekcji zatytułowanej „Szczypta bajek”. Część pierwsza „Wielkiej księgi…” mieści osiemnaście krótkich opowiadań. Żadne z nich nie wzbudziło we mnie niechęci, ale też żadne nie odcisnęło się w pamięci wyraźniej. Jedno (nagrodzeni „Obcy, którzy wiedzieli wszystko. Absolutnie wszystko” Georege’a Aleca Effingera”) już znałam. Pojęcia nie mam, o czym tak naprawdę jest utwór Gene’a Wolfe’a „Moje trzy kody pocztowe”. Dość przyjemny w lekturze okazał się „Czeladnik smoczego doktora” Charlesa Partingtona, choć opowiadanie wydaje się skierowane do młodszego czytelnika. W kilku tekstach zwróciłam uwagę na zgrabny styl. Na koniec przyznam, że zdecydowanie bardziej odpowiada mi humorystyczna fantastyka słowiańska.
Część druga antologii zawiera szesnaście opowiadań. Typowe parodie wymieszano tu z oryginalniejszymi tekstami. Moją uwagę zwróciły „Wzgórza za Hollywood High” Avrama Davidsona i Granii Davis ze względu na tytułowe miejsce akcji i klimat, powrót do złotej ery kina. Neil Gaiman w „Awanturze z dwudziestoma czterema kosami” żongluje motywami z dziecięcych rymowanek i „Alicji w Krainie Czarów”, choć, jak słusznie zauważa tłumacz, owe nawiązania bardziej doceni czytelnik anglojęzyczny. Tytuł i pomysł na pewien artefakt sprawiły, że zapamiętałam „Człowieka, który nienawidził cadillaców” E. K. Granta. Z humorystycznych baśni najśmieszniejsza wydała mi się „O diamentach czarnych i białych” Anthony’ego Armstronga. Przypadło mi też do gustu „Mallocchio” Eliota Fintushela, gdzie humor przeplata się z poważniejszą refleksją. Nienajgorzej sprawili się Ron Goulart i Alan Dean Foster. Wciąż nie wiem, co myśleć o „Miejscówce, do której nie docierają turyści” Harlana Ellisona. Wreszcie, jedno opowiadanie wydaje mi się całkowitym nieporozumieniem – „Ostateczność” niejakiego Seamusa Cullena. Redaktor informuje czytelnika, że Cullen jest autorem „sprośnych powieści fantastycznych”, mnie jednak opowiastka o rudowłosej żydowskiej dziewczynce-czarodziejce, którą wszyscy w koło chcą pozbawić dziewictwa wydała się, delikatnie pisząc, żałosna (do tego jest to wyrwany z kontekstu fragment większej całości). Na szczęście to jednostkowy przypadek. Podsumowując – ani szczególnie nie namawiam do lektury „Wielkiej księgi fantastycznego humoru”, ani też nie odradzam.
Nie pierwszy już raz zdarza się, że serial nakręcony na podstawie książki przebija popularnością swój pierwowzór i staje się przy okazji niesamowicie skuteczną jego reklamą. Tak jest właśnie w przypadku „House of Cards” Michaela Dobbsa. Ale jak wypada ta powieść w oderwaniu od serialowej adaptacji?
Z pewnością nie znajdujemy tu wątków nowych, ani nawet specjalnie oryginalnych. Walka o władzę, bezwzględna wręcz rywalizacja, spryt i szczypta „zakazanego”, fatalnego zauroczenia to motywy doskonale już znane i wykorzystywane przez twórców na wszystkie możliwe sposoby, a jednak wciąż – jak się okazuje – skutecznie przyciągające czytelnika. Grające wydawałoby się na najniższych naszych instynktach. „Człowieka motywuje nie szacunek, lecz strach. To na nim buduje się imperia i za jego sprawą wszczyna rewolucje”, tak zdaje się brzmieć motto głównego bohatera.
Co zamienne, sam autor ma za sobą karierę polityczną – doświadczenie to z pewnością pozwoliło mu zgłębić mechanizmy kierujące światem rządzących, poznać jego blaski i cienie. Sposoby dochodzenia do władzy oraz związane z jej sprawowaniem ryzyko. Zapewne właśnie dzięki temu jego opowieść, choć pełna niewiarygodnych wręcz intryg, nie wydaje się „papierowa” czy przekombinowana. Jeśli dorzucimy dość lekki, swobodny język, intrygujące zakończenie pierwszego tomu oraz całą masę dobrego marketingu otrzymujemy nieźle się sprzedającą, przyjemną, dostarczającą rozrywki lekturę.
Po „Czarnym Horyzoncie”, wprowadzającym nas w realia stworzonego przez Kołodziejczaka świata, i po „Czerwonej Mgle”, stanowiącej troszkę zapchajdziurę wydawniczą, przyszła kolej na tom pierwszy „Białej Reduty”, która nie tylko pogłębia portrety głównych bohaterów, ale przede wszystkim oferuje ciekawsze i szersze spojrzenie na świat i jego historię. Już sam początek należy do niezwykle udanych, zapowiada bowiem skalę wydarzeń, których przynajmniej niewielką część stanowić będą nakładające się na siebie historie przedstawione w tym tomie. Szczęśliwie „Biała Reduta” stanowi kontynuację wątków rozpoczętych w „Czarnym Horyzoncie”, z kilkoma drobnymi ukłonami w stronę opowiadań zawartych w „Czerwonej Mgle”, dzięki czemu dostajemy do rąk solidnie napisaną, wielowątkową i wciągającą opowieść. Na plus należy zaliczyć odłożenie na drugi plan przygód Kajetana i większe wyeksponowanie wydarzeń mających miejsce w Warszawie, w jedynej pozaziemskiej kolonii na Marsie oraz, dość zaskakująco, także w Gehennie. Przy tak wielu nierozwiązanych wątkach i zakończeniu zaostrzającym apetyt na ciąg dalszy, pozostaje jedynie czekać z niecierpliwością na drugi tom.
Joanna Kapica-Curzytek [70%]
Elena Poniatowska, wybitna meksykańska pisarka, nazywana w swoim kraju „wielką damą literatury”, została dwa lata temu wyróżniona najwyższym literackim laurem w świecie hiszpańskojęzycznym, Nagrodą Cervantesa. „Kochany Diego, całuję cię Quiela”, książka wydana w oryginale w 1978 roku, została napisana charakterystycznym dla Poniatowskiej stylem, zawiera elementy fikcji literackiej wymieszane z prawdziwymi motywami. Tytułowy Diego to hiszpański malarz Diego Rivera, najbardziej znany z burzliwego związku z artystką Fridą Kahlo. Mało kto wie, że jego pierwszą żoną była również malarka, Rosjanka Angelina Beloff. Ale i ona musiała znosić skłonności Diega do licznych zdrad. Książka zawiera fikcyjne listy Angeliny do Diega, obejmujące czas już po ich rozstaniu. Nie zanosiło się na nie: Rivera opuścił żonę i wyjechał do Meksyku sam, bo brakowało pieniędzy na drugi bilet. Angelina w Paryżu na próżno czekała na wezwanie od męża i jakikolwiek znak życia. Niestety, meksykański artysta zerwał kontakty bez jakichkolwiek wyjaśnień. W tych fikcyjnych listach, pełnych oddania i miłości, postać rosyjskiej malarki jawi się jako zakochana kobieta w pełni oddana mężczyźnie, ogarnięta twórczą pasją i cierpiąca po śmierci dziecka. Choć książka jest stosunkowo mało obszerna, zawiera się w niej cała historia małżeństwa Diega i Angeliny. „Kochany Diego, całuję cię Quiela” odbrązawia cieszącą się w Meksyku kultem postać Diega Rivery. Jest także mocnym głosem w obronie kobiet doświadczających odrzucenia i braku szacunku do ich uczuć oraz tych, które mają dużo mniej swobody twórczej i obyczajowej od mężczyzn.
Już na samym początku trzeba przyjąć do wiadomości, że Stendhal napisał powieść realistyczną, ze wszystkimi jej wadami i zaletami. Choć powstała w okresie głębokiego romantyzmu (rok 1839), „Pustelnia parmeńska” jest bardziej sentymentalna w swoim tonie, a przy tym całkowicie pozbawiona jakiejkolwiek głębszej myśli. Można oczywiście powiedzieć, że jak na książkę napisaną w zaledwie 52 dni, prezentuje się ona wcale nie najgorzej. I byłaby to prawda. Nie mamy tutaj dłużyzn, które można było znaleźć w „Czerwonym i czarnym”, akcja, choć dość statyczna, mimo wszystko nie jest pozbawiona ciekawych i dość niespodziewanych zwrotów. Jednak, jak na dziewiętnastowieczny realizm przystało, w centrum całej historii znajdują się bohaterowie, z ich życiowymi dylematami, miłościami oraz trudnymi wyborami, które stanowią główny obiekt zainteresowania autora.