Jacek Piekara nie jest autorem przesadnie skromnym. W przedmowie do „Miecza Aniołów” postanowił wyliczyć czytelnikom na co mają zwrócić szczególną uwagę podczas lektury.
Sentymenty sentymentami, a żreć i chędożyć trzeba
[Jacek Piekara „Miecz Aniołów” - recenzja]
Jacek Piekara nie jest autorem przesadnie skromnym. W przedmowie do „Miecza Aniołów” postanowił wyliczyć czytelnikom na co mają zwrócić szczególną uwagę podczas lektury.
Jacek Piekara
‹Miecz Aniołów›
Trzeci tom przygód Mordimera Madderdina, licencjonowanego inkwizytora podlegającego biskupowi Hez-Hezronu, przynosi niewiele zmian. Można tu spotkać prawie wszystko to, do czego autor przyzwyczaił nas w „
Słudze Bożym” i „
Młocie na czarownice”. Ze wspomnianej wyżej przedmowy dowiemy się też, że i z osobami poznanymi w „Mieczu Aniołów” spotkamy się jeszcze nie raz, bo autor plany ma szerokie, koncepcję szczegółowo dopracowaną, a kolejne książki już niemal w druku.
Cóż więc otrzymujemy za niecałe trzydzieści złociszy? Klasyczną opowieść detektywistyczną, „Głupcy idą do nieba”, w której Mordimer solo kolejny już raz zarabia na chleb poszukując zagubionych owieczek. W tym przypadku: ślicznej owieczki porwanej sprzed oczu możnego i zawziętego ojca. Z tego to opowiadania pochodzi cytat-tytuł niniejszej recenzji, mogący też służyć za ewentualną odpowiedź autora na zarzut z recenzenckiego wstępu. Zaś dość nietypowym zakończeniem autor zapewne otworzył sobie furtkę do już szykowanych niespodzianek.
W prezentowanych fragmentarycznie w Esensji „
Kościach i zwłokach” na scenę powraca Kostuch – ponury, raczej pozbawiony poczucia humoru rzezimieszek i podwładny Mordimera. Zwykle ślepo posłuszny swemu chlebodawcy, tutaj wykazuje się niezwykłą inicjatywą… Tak niezwykłą, że dziwi zarówno głównego bohatera, jak i czytelnika, niecnie podejrzewającego rozwiązanie typu
deus ex machina. Z kolei w następujących po „Kościach…” „Sierotkach” pojawiają się kolejni podwładni Mordimera – Bliźniacy. Oba te opowiadania łączy przewijające się w tle pożeranie ludzkiego mięsa, jednak tak przyczyna, jak i podmiot prowadzonego w obu przypadkach śledztwa okazje się różnić od siebie zasadniczo. „Sierotki” zresztą okazują się być ciekawą interpretacją znanej bajki – oto bowiem mały Johann i jego siostra Margerita utrzymują, że czarownica, znalazłszy ich pośrodku lasu i skrępowawszy, chciała dziewczynkę wrzucić do pieca… W rozwiązaniu zagadki pomoże znana już umiejętność Madderdina – duchowe podążenie za niewidzialną nicią łączącą właściciela z bliską mu rzeczą – sztuczka okupywana wszak straszliwym bólem.
W „Maskaradzie” inkwizytor znów pracuje solo, choć przez większą część opowieści wędruje w duecie. Oto bowiem w jego ręce powierza się demonolog i mag, żądając dla siebie aresztu i doprowadzenia do klasztoru Amszilas… Klasztor ów (którego opat stwierdza dobitnie, że nie jest od podważania oficjalnej nauki Kościoła – mimo przeróżnych badanych „zjawisk” z tą nauką sprzecznych), jak wiadomo z poprzednich opowiadań, jest w nie do końca określony sposób powiązany z tajemniczym Wewnętrznym Kręgiem Inkwizytorium, z przedstawicielami którego Mordimer ma do czynienia w kolejnych tomach – i do którego, wyrokiem autora, nieuchronnie się zbliża. W końcowym zaś, tytułowym opowiadaniu wracamy do znajomej herezji, jakoby w ciało wiszącego na krzyżu Jezusa po jego śmierci wszedł demon (podczas gdy Kościół inkwizytora głosi, że to Jezus zstąpił z krzyża i wzniósł miecz nad ludem niewiernym); do akcji wkracza tu także Anioł Stróż głównego bohatera. Czyżbyśmy mieli więc komplet spraw i bohaterów? Brakuje bodaj jedynie wampirów, ale Piekara spieszy z zapewnieniem, że wrócą w następnym tomie, zatytułowanym „Łowcy dusz”, a na pocieszenie wydawca publikuje stosowny fragment-zapowiedź.
Bardzo interesującym fragmentem, notabene otwierającym właściwą treść książki, jest wizja inscenizacji „jasełek” (tu uwaga, w świecie Madderdina jasełkami są określane także wyobrażenia scen krzyżowania – i następnie z owego krzyża zejście). Gawiedź spokojnie przygląda się krzyżowaniu wrzeszczącego złego łotra i milczącego (bo z wyrwanym uprzednio językiem) dobrego – dwóch skazanych na śmierć kryminalistów – ale podziw wywołuje w niej dopiero scena, w której Chrystus, schodząc z krzyża, ścina mieczem głowę jednego z legionistów i po krótkiej walce przebija zaskoczonego drugiego. Mordimer zastanawia się w tym momencie nad logicznym ciągiem dalszym, wynikającym ze słów znanej w jego świecie Ewangelii „tego dnia ulice Jeruzalem spłynęły krwią”… A ja na jego miejscu zadrżałbym przed wizją „współczesnej” realizacji ciągu jeszcze dalszego: gdy wraz z Apostołami przejął władzę, tworząc Państwo Jezusowe.
Kwestie teologiczne zresztą z każdym kolejnym tomem przygód inkwizytora nabierają rumieńców. Myliłby się ten, komu wydała się jasna sprawa opisanej w poprzednich tomach herezji tyczącej przejęcia ciała Chrystusa przez złego ducha. Omawiane fragmenty objętej kościelnym indeksem księgi „Siedemdziesiąt i siedem piekielnych otchłani” pewnego szalonego Araba (brzmi znajomo?), w której Ukrzyżowany został ukazany w nader niekorzystnym świetle czy słowa padające podczas rozprawy z wyznawcami i protektorem owego kultu nieco sprawę gmatwają. Przemowa Anioła Stróża z kolei niebezpiecznie zbliża całość do granic kiczu… Miejmy nadzieję, że w głowie Jacka Piekary tkwi sensowne rozwiązanie problemu.
Johann i Margerita z „Sierotek” nie są jedynymi postmodernistycznymi nawiązaniami zawartymi w książce. Sceny z Aniołem Stróżem z ostatniego opowiadania wyglądają jak żywcem wyjęte z Tolkiena („Dalej nie postąpisz” – czyż nie jest wiernym tłumaczeniem „You shall not pass”?), a następnie z równie sławetnej „Armii Boga”. Ciekawostką jest też wymienienie wśród ksiąg zakazanych niejakiej „Necrosis”, podczas gdy taki sam tytuł nosi wydana przez Fabrykę Słów kolejna książka współautorstwa Piekary (tym razem niezwiązana z Mordimerem). Przypadek, czy…?
Umilającymi lekturę perełkami są opisy detali, które w świecie tej innej teologii przyjmują inne formy niż u nas – jak choćby „kukułka” zegara katedralnego, w którym „co godzina pojawiało się jedenastu apostołów, a co dwanaście godzin figurka Jezusa Chrystusa przebijała mieczem figurkę Judasza Iskarioty”. Małe, a cieszy.
Zabawnie śledzi się też niektóre uwagi narratora, porównując je do słów samego autora (właściwą treść książki poprzedza nie tylko wspomniana już przedmowa, ale i mini-ankieta, w której Piekara wyjawia swe poglądy na kilka życiowych spraw). W „Kościach i zwłokach” narrator kpi z pisarzy, jako z ludzi „łatwowiernych i łasych na pochwały” – w przedmowie autor pręży dumnie pierś pisząc o licznych pytaniach (w mailach i na forach dyskusyjnych), które otrzymuje w związku ze swą twórczością. W tym samym tekście pcha też do głowy bohatera myśli o winie męża opiekującego się starą i chorą żoną, zamiast wzięcia sobie „młodej, zdrowej dziewuchy” – na wstępie zaś zaznacza, że uwielbia kobiety i uroki życia…
W końcu, jak mawia mistrz Ritter, poeta, dramaturg i aktor, „sentymenty sentymentami, a żreć i chędożyć trzeba”.