W ostatnim dniu czerwca nie mogło zabraknąć przeglądu redakcyjnych lektur. Tym razem czeka na was 10 krótkich recenzji.
Esensja czyta: Czerwiec 2016
[ - recenzja]
W ostatnim dniu czerwca nie mogło zabraknąć przeglądu redakcyjnych lektur. Tym razem czeka na was 10 krótkich recenzji.
Konwencję tej książki można określić chyba jako realizm magiczny: akcja rozgrywa się w naszym świecie, w czasach obecnych oraz retrospekcjach sięgających do drugiej wojny światowej, ale napędzana jest przez motyw fantastyczny.
Od strony formalnej powieść jest udana. Kunsztownie splecione wątki, każdy w narracji pierwszoosobowej – to zabieg wymagający pisarskiej sprawności, żeby wszystkie rozsiane po tekście wskazówki wskoczyły na swoje miejsce, a równocześnie nie zostały podane zbyt prosto.
Jeśli chodzi o treść, mamy dwie warstwy: fantastyczną i obyczajową. Pierwsza jest również udana, choć nie porwał mnie pomysł konstrukcji świata i rządzących nim reguł. Ale to moje osobiste odczucia, po prostu nie mój klimat.
Z warstwą obyczajową mam problem. Najpierw wydała mi się zbyt przerysowana, przesterowana w czerń – wszystko jest złe, brudne, motywacje bohaterów, ich charaktery lub losy, w każdym z wielu wątków coś musi być mocno „nie tak”. Nie, żebym poczuła się zgorszona, nic z tych rzeczy, po prostu miałam wrażenie, że rzeczywistość tak nie wygląda. A dokładniej: wygląda tak w wycinkach, a nie globalnie.
Choć możliwe, że to przerysowanie jest świadomym zabiegiem autora, bo wynika wprost z wątku fantastycznego: niejako z definicji opowieść o NOŻU musi być taka, bo NÓŻ ją taką tworzy.
Książka Patricka Deville’a, znanego i docenianego już pisarza, stanowi zadziwiający przykład literackiego kłamstwa. Otóż na okładce stoi jak byk napisane: „Życie i śmierć Williama Walkera”. Otóż nie, to nie jest wcale rzecz o Williamie Walkerze, poza dwoma w sumie kilkunastostronicowymi rozdzialikami i paroma dygresjami rozsianymi w różnych miejscach. „Pura Vida” jest próbą opisania kolonialnej i postkolonialnej historii Ameryki Środkowej z wyraźnym ukazaniem współczesnego kontekstu i z położeniem nacisku na przypadki wszystkich samozwańczych przywódców, na tych wielkich liderów w rodzaju Simóna Bolívara, Augusta Sandino, Fidela Castro, „Che” Guevary. Pomysł wspaniały, temat fascynujący i wciąż mało eksploatowany, ale realizacja dziwaczna. Autor pozazdrościł najwyraźniej swojemu bohaterowi i wystawił samego siebie na pierwszy plan – mnóstwo tu całkowicie zbędnych fragmentów dotyczących jego relacji z różnymi napotkanymi ludźmi, odwiedzanych miejsc, podróży między poszczególnymi krajami. Pytanie – po co? By zbudować kontekst dla opowieści? Ależ to można zrobić w zdecydowanie mniej osobisty sposób. Ponadto „Pura Vida” jest okropnie chaotyczna, jakby Deville wszystkie zebrane materiały i notatki podrzucił do góry i złożył następnie w całość bez żadnej logiki, tak jak upadły na ziemię. Wciąż krąży między zdarzeniami i postaciami z niemal dwustu lat historii, miejscami zarzucając czytelnika nazwami własnymi i datami jak w podręczniku do historii, to znów odpływa w hipotetyczne rozważania. A przecież temat jest niezwykle ciekawy, co widać w najlepszych fragmentach książki, kiedy autor przytacza opisy niezwykłych wydarzeń, krytykuje kolonialistów za obsesyjny pęd do władzy, nieposkromioną żądzę bogactw, pychę czy kompletny brak poszanowania dla tubylców, gdziekolwiek by się nie znaleźli. Miejscami na stronicach aż wrze od emocji, szkoda więc tym bardziej, że rezultaty obszernych, wieloletnich badań, rozmów i podróży przedstawił Deville w tak nieprzyjaznej formie.
Przygodowe urban fantasy warszawskie, z fabułą osnutą na motywie magicznego terroryzmu. Sposób uprawiania czarów w książkach tej serii, z wykorzystaniem jako zaklęć całkowicie współczesnych wiążących formułek nakazowo-zakazowych, jest za każdym razem równie zabawny i ciekawy.
Interesujący pomysł z tytułowym Orderem, jego rolą i kradzieżą. Główny bohater z przyjaciółmi – sympatyczni. Czyta się przyjemnie, choć zgrzytały mi pewne pomysły, zbyt „drastyczne” jak na sposób ich opisania.
Poprzedni tom podobał mi się bardziej.
Po „CK Monogatari” spodziewałam się po tym autorze bardzo dobrego prowadzenia wątków obyczajowych i rzeczywiście: z czytanych przeze mnie ostatnio powieści rozgrywających się (przynajmniej w jakiejś warstwie) we współczesnej Polsce „Studnia Zagubionych Aniołów” – jak wcześniej „CK Monogatari” – wydaje mi się najbardziej trafna.
Chciałam w pierwszej chwili napisać, że wątki obyczajowe podobają mi się tu bardziej niż fantastyczne, co w zależności od dalszego rozwoju serii mogłoby autora albo ucieszyć, albo zmartwić. Jednak przeanalizowałam wrażenia: i nieprawda! Jedyny poważniejszy dla mnie zgrzyt to cała poetyka przechodzenia ze świata naszego w świat Snu – ale ja ogólnie nie przepadam za tym motywem, więc nie umiałam docenić tego, co dla jego miłośników jest właśnie przyjemne w lekturze: przestawiania się bohaterów na inny sposób myślenia.
Na pewno tworząc współczesnych bohaterów, w których można uwierzyć, autor sprawił, że mam ochotę w kolejnych częściach cyklu tropić ich w świecie, do którego dopiero będzie mnie musiał przekonać.
Oczywistą oczywistością jest, że gdy sięga się po powieść nagrodzoną niemal wszystkimi prestiżowymi nagrodami branżowymi, oczekuje się literatury wysokich lotów. „Zabójcza sprawiedliwość” otrzymała nagrody Nebula, Hugo, Arthura C. Clarke`a, BSFA oraz magazynu Locus. Trudno mi się spierać z jurorami poszczególnych wyróżnień, ponieważ nie znam większości nominowanych, ale mogę podejrzewać, że poziom był niski, skoro wygrała powieść napisana nieudolnie, osadzona wyłącznie na ciekawej, lecz miernie zrealizowanej koncepcji, której najciekawszy fragmentem jest blurb na ostatniej stronie okładki – ileż tam się dzieje! Szkoda, że tylko tam. Leckie próbowała do jednego kotła wrzucić najrozmaitsze kąski. Eksperyment językowy, mający obrazować niejednoznaczność płciową różnych postaci należy uznać za zupełnie nieudany, bo nic z niego nie wynika. Pomysł na wielopostaciowość głównej bohaterki jest oryginalny i dawał autorce ogromne możliwości zabaw formalnych – nic z tego, niestety. Wszystko sprowadza się do tego, że czasem Breq stwierdza, iż jej pierwsze ciało stoi, drugie spaceruje, a trzecie patrzy przez okno. Powieść napisana została stylem początkującego adepta sztuki pisarskiej – niedopracowanym, pełnym niedopowiedzeń i wypowiedzi pojawiających się ni z gruchy, ni z pietruchy, z fatalnie skonstruowanymi dialogami (bardzo często nie wiadomo kto wypowiada daną kwestię, a nie ułatwiają sprawy ciągłe wtrącenia i dygresje). Również fabuła nie należy do mocnych punktów „Zabójczej sprawiedliwości” – to coś w rodzaju „zabili go i uciekł": wielopostaciowa Breq została prawie zniszczona/zabita i teraz w pojedynczej postaci frunie przez kosmos w poszukiwaniu superpistoletu, z którego zamierza zastrzelić władcę świata. Ów też jest wielopostaciowy i najwyraźniej walczy sam ze sobą, nie wiedząc o tym (sic!), co oczywiście grozi kompletnym chaosem. Są tam lepsze, nieco emocjonujące fragmenty, ale całość to nieudany zlepek czasem zupełnie bzdurnych zdarzeń. Do tego autorka dodała wyjątkowo nużącą retrospekcję, z której dowiadujemy się, jak funkcjonuje rozrastające się imperium Radch na przykładzie pewnej planety. Na nienajlepszy odbiór powieści ma z pewnością wpływ tłumaczenie i praca redakcyjna, przepuszczono bowiem sporo potknięć i niejasności – delikatnie mówiąc (bywają momenty, w których po prostu nie wiadomo, o co chodzi), nie mogę też zrozumieć, jak można było pozwolić na taką konstrukcję dialogów. Może „Zabójcza sprawiedliwość” czytana w oryginale robi piorunujące wrażenie, a tylko polskie wydanie zostało spartaczone? Nie sądzę, bo nad powieścią Leckie unosi się jak smog nad Krakowem widmo niesamowitej nudy, nonsensu i niewprawnego pisarstwa.