W lipcowym zestawieniu znajdziecie trzynaście krótkich recenzji książek – głownie fantastycznych, ale nie tylko.
W lipcowym zestawieniu znajdziecie trzynaście krótkich recenzji książek – głownie fantastycznych, ale nie tylko.
Tym razem nie będę pytać: „Jakim cudem ten autor wciąż utrzymuje tak wysoki poziom?”, bo przy ósmym tomie serii to już robi się nudne – przyjmuję po prostu, że Butcher tak po prostu ma. Napiszę za to, że to jedna z lepszych odsłon cyklu, emocjonująca głównie ze względu na pojawiający się tu dylemat moralny, a mianowicie co zrobić z młodym czarodziejem, który zaczął używać czarnej magii i jest o krok od zejścia na bardzo bardzo złą drogę? Dać mu kolejną szansę, ryzykując, że z czasem stanie się jeszcze większym zagrożeniem, czy zabić od razu profilaktycznie? Dresden oczywiście jest za ratowaniem (sam w końcu w młodości pobłądził), ale i Biała Rada ma pewne racje. Poza tym podoba mi się w tej książce Molly, wyrastająca na jedną z ciekawszych postaci cyklu, podoba mi się to, jak konsekwentnie i ciekawie Butcher rozwija wątek Dresdena oraz demonicy Lasciel, podobają mi się wreszcie smaczki dla fanów, jak wątek horrorowego konwentu, na którym rozgrywa się część akcji. Tu chciałam napisać, że mam nadzieję, iż pozostałe części będą równie dobre, ale po ósmej ta nadzieja jest już właściwie bliższa pewności.
Wyborna gimnastyka dla umysłu, wypchana po brzegi nieszablonowo krojonymi zdaniami (brawa dla tłumacza) i rozświecana co pewien czas wrednym humorem oraz ciętymi słownymi przepychankami. To jedna z tych książek, które kreują na tyle zwariowany świat i proponują tak pokrętną intrygę, że zaraz po dobrnięciu do końca ma się ochotę przeczytać całość jeszcze raz, żeby wyłowić przeoczone pierwotnie detale i dokładniej zrozumieć autorski zamysł.
Nic tutaj nie jest podane na tacy, część elementów jest wręcz świadomie zostawiona bez dopowiedzenia, a niektóre wnioski trzeba własnoręcznie wyrywać z narracji i składać sobie w głowie w wirtualne puzzle. Książka wymaga więc odbiorcy skłonnego do rozpoczęcia z autorką swego rodzaju gry logicznej. Odbiorcy potrafiącego się skupić na zadaniu, inaczej bowiem skończy jak jedna z bohaterek, dla której „Myślenie jest jak sprint w powidłach ze śliwek.” Przy spełnieniu podanych wyżej warunków „Głupcy” będą w stanie zaoferować dużo frajdy, szczególnie że Cadigan zadbała o to, by wszystko w finale się logicznie zazębiło, a także by każda z przewijających się na kartach powieści postaci miała swój indywidualny rys charakteru.
O „Braciach Sisters” pisaliśmy już kilkakrotnie – i nie bez przyczyny. Jest to jedna z tych książek, które nie tylko trudno zaklasyfikować do jakiegoś konkretnego gatunku, ale na dodatek które potrafią zaskoczyć – i to w niejeden sposób. Pozornie mamy tu do czynienia ze zwykłym (choć książkowym) westernem: ot, dwójka tytułowych braci-zabijaków rusza na misję zleconą im przez ich pracodawcę. Dalej historia podąża dość typowym tropem powieści drogi, ale deWitt znakomicie czyni tę podróż nietypową i zupełnie niebanalną. Do tego stopnia, że zaczynamy się w pewnym momencie zastanawiać, czy, niczym w „Biegnij, Lola, biegnij”, początkowy wypadek z pająkiem w bucie nie był faktycznie praprzyczyną wszystkich kolejnych kłopotliwych wydarzeń.
W przypadku humorystycznej fantasy, ocena w dużej mierze zależy od tego, czy poczucie humoru autora jest zbieżne z poczuciem humoru czytelnika. Dlatego sądzę, że mogą znaleźć się odbiorcy, którym „Awantura na moście” bardziej przypadłaby do gustu. Styl Marcina Hybla jest całkiem przyzwoity, potoczysty, z odrobiną swady: „Lentak (…) uśmiechnął się w kierunku ponętnej żony młynarza. Co prawda, w przeciwieństwie do Melmira, jego twarz do reprezentatywnych nie należała z uwagi na nielichą absencję uzębienia, jednakże pocieszał się, że nadrabia to osobistym wdziękiem i atletyczną sylwetką. Skąd powziął takie przeświadczenie, nikt nigdy nie zgadł.” Widać, że autor bawi się konwencją, wplata też w swój świat budzące uśmiech na twarzy czytelnika odniesienia do współczesności, jak choćby w tym fragmencie: „Rotupal nie mógł zapomnieć, że właśnie z nim budował szajkę od podstaw (…) Czy śnieg, czy deszcz, szlajali się po karczmach w poszukiwaniu chętnych, obiecujących oprychów. Agitowali i roznosili pergaminowe ulotki (…) Organizowali kółka: >>Gdy nożownik musi radzić sobie sam<<, daremnie wystawali w kolejkach po królewskie dotacje, motywując swe prośby zapewnieniem pracy dla miejskich strażników.” Owe zabawy i nawiązania nie są może specjalnie wyszukane (vide metroseksualny syn kasztelana, któremu wprawdzie bogowie nie poskąpili urody, za to rozumu i zręczności już tak, obłudny przeor klasztoru, czy banda zbójów nieudaczników), podobnie nieskomplikowana jest fabuła, ale też całość miała być lekką, niezobowiązującą lekturą. I w zasadzie taką jest, o ile czytelnikowi nie przeszkadza humor, który w miarę kolejnych rozdziałów coraz bardziej zmierza w stronę tego spod znaku „Happy tree friends”. Osiąga też chwilami poziom, jaki skojarzył mi się z anegdotką o pewnej sesji RPG, gdzie dzielna drużyna łupiła karawany, grożąc zatrzymanym kupcom, że jeśli nie oddadzą pieniędzy, to na ich oczach grupowo zgwałcą drużynowego maga (czy też drużynowy mag zgwałci niedźwiedzia, po tylu latach nie pomnę zbyt dokładnie). Temu, komu takie poczucie humoru odpowiada, „Awantura…” może dostarczyć paru godzin niezłej rozrywki. Dla pozostałych czytelników będzie to raczej strata czasu.
Historia przygodowa w pełnym tego słowa znaczeniu – liczy się rozrywka. I jest rozrywka – z przytupem, efektem i rozmachem, bo czego jak czego, ale rozmachu, to „Kellerowi” odmówić nie można. Co najmniej dwa opisane wydarzenia zapierają dech w piersi i można by się tylko zastanawiać, które bardziej.
Wydaje mi się, że najważniejszym elementem jest tutaj świat przedstawiony, przy czym nie przykładałabym do niego poważnej miarki science fiction – ma być przede wszystkim ciekawie. Ubawiłam się szczerze, a „Keller” nadaje się świetnie na poprawiacz humoru, choć w wersji „odrobinę bardziej serio” przygodowej a nie czysto parodystycznej – ale ja właśnie taką wolę.
Nie jest to raczej powieść do pamiętania przez lata – może miałaby większą szansę, gdyby postaci były dopracowane równie dobrze jak efektowny jest świat przedstawiony?
Nie mogę tylko z czystym sumieniem polecić osobom bardzo religijnym, bo rozwiązanie pewnego wątku nawet mi wydało się na granicy dobrego smaku.
Bardzo przyjemna w lekturze, okraszona odrobiną humoru lekka fantasy z gromadką sympatycznych bohaterów oraz wartką akcją. Aleksandrze Janusz bardzo naturalnie i wdzięcznie wychodzi kreacja postaci. Mimo tego, że autorka nie wprowadza rozbudowanych charakterystyk i wręcz skąpi informacji na temat przeszłości bohaterów, wypadają oni przekonująco. Chce się śledzić ich losy i kibicować im w pokonywaniu kolejnych przeciwności. Jedyna uwaga, jaką mam, to ta, że spośród sześciu głównych postaci tylko tytułowy asystent jest mężczyzną – a że w dodatku Vince ma usposobienie raczej ugodowe, zostaje zdominowany przez kobiety. Warto pochwalić zgrabnie prowadzoną narrację oraz przyzwoity styl. Świat przedstawiony został opisany dość pobieżnie, choć należy zauważyć, że to dopiero pierwszy tom cyklu. Niezależnie od tego widać jednak, że nie jest to typ fantasy nastawiony na drobiazgową kreację uniwersum, a raczej na obfitującą w przygody fabułę. Janusz miesza elementy typowego sztafażu fantasy ze współczesnością – w jej świecie istnieją fabryki, turystyczne kurorty, czy zasilane magią sprzęty AGD, zaś czarodzieje mają do swojej dyspozycji takie cudeńka jak automagiczne wielofunkcyjne laski bojowe z włókna węglowego. Nieźle wypada koncepcja magii opartej na obliczeniach i nauce. Zresztą akademickie „tło” (autorka jest neurobiologiem) jest wyraźnie widoczne w opisach funkcjonowania Gildii Magów, że wspomnę choćby o pisaniu grantów na wyprawy, czy użeraniu się z biurokracją, wymagającą dokumentów w trzech kopiach z podpisami wszystkich świętych ze szczególnym uwzględnieniem osób akurat nieuchwytnych (śmiejcie się, o wy, którzy nie borykacie się z takimi rzeczami na co dzień). Autorka sięgnęła po motywy już znane, że wymienię starożytną wojnę magów, która doprowadziła do Rozdarcia, utraconą wiedzę magiczną, Pustkę i wypełzające z niej stwory, bohatera odkrywającego w sobie moc, niezbędną dla ratowania świata, złych nekromantów, czy Wyrocznię. Zostało to podane z pewnym mrugnięciem oka do czytelnika, choć póki co trudno mówić o szczególnie twórczym podejściu do wspominanych wyżej kwestii. Dlatego wiele zależy od nastawienia czytelnika – ci, którzy szukają zgrabnie napisanej, poprawiającej humor rozrywki, mogą sobie śmiało ocenę podnieść. Choć zaznaczam, że „Asystent czarodziejki” nie stanowi zamkniętej fabularnie całości a akcja urywa się w emocjonującym momencie. Pozostaje zatem czekać na kontynuację zapowiedzianą na wrzesień.
Przyznam, że chwilami zastanawiałam się nad niższą oceną. Najczęściej jednak rezerwuję ją sobie dla utworów, które zostały źle napisane. Tymczasem styl Kornewa jest znośny, fabuła przemyślana, a akcja biegnie dość wartko. Niemniej, „Przeklęty metal” okazał się powieścią nijaką. Świat został nakreślony poprawnie, ale poza pomysłem, by demony służyły jako źródło mocy magicznej, nie ma w nim nic oryginalnego. Opisy miejsc ani nie ziębią, ani nie grzeją. Wątek główny, czyli inwazja ze strony królestwa, gdzie do władzy doszły demony, też nie jest zbyt odkrywczy. Za największą wadę powieści uważam jednak kreację bohaterów, którzy nie budzą w czytelniku głębszych emocji. W teorii przynajmniej niektórzy mieli być charyzmatyczni, tajemniczy i obdarzeni niezwykłymi talentami. Jedną z kluczowych postaci dręczą traumatyczne wspomnienia z przeszłości, autor obdarował ją także żelazną siłą woli. Tylko że tego wszystkiego się nie czuje. W dodatku pojawiają się sytuacje, gdzie np. bohater w pewnym momencie stwierdza, że stawianie się niektórym osobom byłoby czystej wody głupotą, a parę rozdziałów dalej okazuje się, że właśnie coś takiego zrobił. Co gorsza, Kornew nie opisał przyczyn, dla których postać zachowała się niezgodnie z własnymi zasadami, okoliczności i przebiegu tego zajścia. Jedyne, co czytelnik dostaje, to kilkuzdaniowa wzmianka. Tutaj pojawia się kwestia druga, mianowicie konstrukcja powieści. „Przeklęty metal” został zbudowany z rozdziałów pisanych z perspektywy różnych postaci (tylko w przypadku jednej z nich narracja jest pierwszoosobowa, w pozostałych mamy trzecioosobową). O ile jednak George R.R. Martin, który zapoczątkował modę na to rozwiązanie, potrafił przykuć uwagę czytelników, sprawić, by czekali na kolejny rozdział poświęcony danemu bohaterowi, Kornewowi się ta sztuczka nie udała. Jego postaci nie są wystarczająco interesujące. Zdarza się też, że taki rozdział to pojedyncza scena, wprowadzona raczej w celu przedstawienia aktualnej sytuacji politycznej – autor bombarduje w nim czytelnika sporą ilością nazwisk i faktów, po czym przeskakuje w inne miejsce i czas. Bywa, że pomiędzy częściami poświęconymi danej postaci mija dłuższy okres. Owszem, takie rozwiązanie pozwoliło uniknąć dłużyzn, w kilku miejscach jednak przydałoby się dokładniejsze nakreślenie przebiegu wydarzeń. A tak, Kornew potrafi wrócić do swojego bohatera i oznajmić, że np. minęło kilka lat i teraz owa postać już od pewnego czasu siedzi w więzieniu, a jej specyficzne umiejętności rozwinęły się znacznie. Osobiście byłabym ciekawa, jak do tego więzienia trafiła i w jaki sposób ćwiczyła swoje moce. Na plus należy „Przeklętemu metalowi” policzyć sensowną intrygę polityczno-szpiegowską. Lektura książki Kornewa przebiega gładko, ale po jej skończeniu w pamięci pozostaje niewiele. Powieść otwiera czterotomowy cykl i, jeśli o mnie chodzi, po kolejne części raczej nie sięgnę.