Może nie aż tak barwna jak „Rzeka bogów”, czy „Dom derwiszy” jednak wciąż intrygująca „Luna: Nów” Iana McDonalda zwraca uwagę koncepcją społeczeństwa księżycowych osadników.
Księżyc to za mało
[Ian McDonald „Luna: Nów” - recenzja]
Może nie aż tak barwna jak „Rzeka bogów”, czy „Dom derwiszy” jednak wciąż intrygująca „Luna: Nów” Iana McDonalda zwraca uwagę koncepcją społeczeństwa księżycowych osadników.
Ian McDonald zasłynął powieściami i opowiadaniami SF toczącymi się na Ziemi w rejonach dla Europejczyków egzotycznych. To właśnie wybór miejsca akcji nadawał tym utworom szczególną wartość, czynił je oryginalnymi i intrygująco odmiennymi. Mieszanka obcych nam kultur i nowych technologii stanowiła najbardziej wyrazisty i zapamiętywalny element autorskich wizji. Pisarz umiał połączyć te dwa pozornie sprzeczne żywioły – tradycje i religie z hipernowoczesnymi wynalazkami, pokazać, jak przenikają się one i wpływają na siebie. W świetle powyższego „Luna: Nów” wydaje się swego rodzaju krokiem wstecz, ukłonem w stronę bardziej klasycznych pomysłów – wszak bohaterami są koloniści na Księżycu. Choć trzeba powiedzieć, że autor „Rzeki bogów” przetworzył ów tradycyjny motyw na własną modłę.
Nie potrafię postrzegać najnowszej powieści McDonalda w oderwaniu od jego poprzednich znanych mi książek, co być może zaniża ocenę. „Rzeka bogów”, czy „Dom derwiszy” urzekały barokowym bogactwem szczegółów świata przedstawionego. W porównaniu z nimi wizja Księżyca jest bardziej skąpa w pomysły, obrazy, drobiazgi, nadające wrażenie „namacalności” całego uniwersum. Z drugiej strony nadal stanowi ona największą zaletę powieści. Księżycowe społeczeństwo wymyślone przez McDonalda jest oryginalne i egzotyczne, rządzi się swoimi prawami. Autor czerpał z ziemskich kultur, ale połączył ich elementy tak, że udało mu się uzyskać nową jakość.
Przyznam, że w mojej wyobraźni zakorzenił się obraz kosmicznych pionierów rodem z SF sprzed paru dekad – ascetyczni, twardzi ludzie (z przewagą naukowców i inżynierów), skoncentrowani na pracy. McDonald funduje czytelnikowi obraz diametralnie inny. W jego powieści od kolonizacji Księżyca minęło już kilkadziesiąt lat, trzy pokolenia wystarczyły, by ludzie zaadaptowali się do warunków, a ci z nich, którzy zdobyli majątek, zaczęli wieść życie zblazowanych bogaczy. A ponieważ właśnie oni (z jednym wyjątkiem) zostali głównymi bohaterami powieści, Księżyc widziany z ich perspektywy jest tyglem dekadencji i niepohamowanych ambicji.
Czytając „Lunę” przypomniał mi się fragment filmu dokumentalnego „Spotkania na krańcu świata” Herzoga – naukowcy, szykujący się do wysłania podwieszonego pod balonem detektora neutrin. Na urządzeniu ktoś namalował postać hawajskiej (o ile mnie pamięć nie myli) bogini duchów. Zapytany, członek zespołu stwierdził z uśmiechem, że neutrina są jak duchy, przenikają wszystko wokół i naprawdę trudno je zaobserwować, więc wizerunek bóstwa wydawał się adekwatny. Na filmie pokazano także jaskinię w lodzie, gdzie członkowie antarktycznej bazy zostawiali zdjęcia i kolorowe ozdoby. McDonald idzie właśnie tym tropem – jego mieszkańcy Księżyca zaadaptowali lub wymyślili szereg własnych rytuałów, pomagających im „oswoić” trudne warunki. Innym ciekawym elementem jest księżycowe prawo. Rzuca się też w oczy wyjątkowa swoboda seksualna.
W „Lunie” można znaleźć niejedno nawiązanie do klasyki SF, mrugnięcia okiem do obeznanych z konwencją czytelników. Można też dostrzec rzeczy, które pojawiały się wcześniej w twórczości McDonalda – od drobnych elementów, jak krewna bohaterki grająca na elektrycznych organach, po konstrukcję postaci. Tu akurat wolałabym więcej nowości, choć niektórzy mogą uznać śledzenie tych powracających motywów za zabawne.
Zaletą „Luny: Nowiu” jest fabuła – przemyślana intryga i dość wartko biegnąca akcja. Trzecioosobowa narracja w czasie teraźniejszym dodatkowo podkreśla dynamikę wydarzeń.
Natomiast jeśli chodzi o bohaterów – kto czytał inne książki McDonalda wie, czego się spodziewać. W moim odbiorze pisarz nie potrafi sprawić, by odbiorca poczuł emocjonalną więź z jego postaciami. Owszem, autor wyjaśnia ich motywacje, tworzy też niejednoznaczne portrety, ale brakuje tego elementu, który sprawia, że można się do nich przywiązać, że śledzi się ich losy z zaangażowaniem. Bohaterowie „Luny” wydali mi się jeszcze bardziej „przesunięci w fazie”. Przyczynia się do tego odmienność kulturowa, ale też warstwa społeczna. Autor, który przez wiele lat pracował w telewizji, z pewnością czerpie z własnych doświadczeń, jednak dla mnie ta elita gospodarcza stanowi coś zupełnie obcego. Ten wszechobecny narcyzm, zamiłowanie do luksusów, obsesja na punkcie markowych produktów. Przyznam, że chyba byłoby mi łatwiej identyfikować się z jakimś średniowiecznym wojem niż z prawniczką-celebrytką Ariel Cortą.
„Luna” budziła we mnie ambiwalentne uczucia – doceniam pomysł na kreację świata, malownicze fragmenty, intrygujące pomysły np. na niekończący się rytualny bieg. Ale znajdą się też sceny czy dialogi słabsze, niewiele wnoszące lub wręcz irytujące. Wszelkie wątki erotyczne mogłyby zostać okrojone bez szkody dla fabuły, zwłaszcza że „momenty” nie wychodzą McDonaldowi dobrze, a chwilami lektura budzi pewne zażenowanie (bywają sceny erotyczne tak napisane, że automatycznie wywołują we mnie wizję autora z rumieńcami na twarzy spisującego własne fantazje). Co ciekawe, będąc po lekturze czterech powieści McDonalda i kilku opowiadań nie przypominam sobie żadnego opisu zwykłego seksu nie okraszonego jakimiś mniejszymi lub większymi perwersjami. Do tego odnosi się wrażenie, jakby mieszkańcy Księżyca ogólnie mieli podwyższone libido. Wspomnę jeszcze o zachwytach nad ciałami wysportowanych ludzi w obcisłych ubraniach, znanych mi z poprzednich utworów tego autora – ileż można czytać uwag na temat zgrabnych pośladków osób płci obojga?
Jeśli jednak komuś nie przeszkadza ten charakterystyczny element twórczości McDonalda, może bez obaw sięgać po „Lunę” i zagłębić się w wir korporacyjno-rodowej walki o władzę i pieniądze. Na koniec muszę zaznaczyć, że „Nów” jest pierwszym tomem, więc na ostateczny wynik starcia Pięciu Smoków przyjdzie jeszcze poczekać – oby nie za długo.

PS. Drobna uwaga na marginesie – tłumacz mógł rozważyć zmianę zapisu nazwy pierwiastka oczyszczanego przez Cortów na ³He. Plus dla autora, że pozostawia inteligencji czytelnika, domyślenia się do czego jest on wykorzystywany. Co ciekawe, wiki podpowiada mi, że ten izotop faktycznie występuje w większych ilościach w gruncie księżycowym.