Sięgając po „Skuchę” Jacka Hugo-Badera, opowieść o współczesnych losach dawnych solidarnościowych opozycjonistów z czasów stanu wojennego, spodziewałem się historii o tym, jak niesprawiedliwie III RP potraktowała swych dawnych bohaterów. O tym, jak ludzie, którzy autentycznie walczyli z reżimem, po jego upadku nie potrafili się odnaleźć w nowych realiach, o tym, jak ich miejsce zajęli lepiej funkcjonujący w politycznych rozgrywkach, o tym, jak kraj zapominał o dawnych działaczach. O ich zgryzotach i frustracjach. I w jakimś stopniu taką książkę dostałem – bo rzeczywiście większość bohaterów jednej z warszawskich komórek „Solidarności” niespecjalnie po 1989 potrafiło sobie to nowe życie ułożyć (choć są wyjątki). Spodziewałem się też kawałka historii Polski, widzianej przez pryzmat uczestniczących o owej historii bohaterów – i to też w jakimś stopniu otrzymałem, bo wśród osób, o których pisze Hugo-Bader, są tak znane postacie jak minister Michał Boni (a w jego przypadku możemy poznać też ze szczegółami tło jego współpracy ze Służbą Bezpieczeństwa), czy Maciej Zalewski (skazany później za udział w aferze Telegrafu), bez wątpienia uczestnicy głównych wydarzeń politycznych. Ale tym, czego się nie spodziewałem, jest – podana tu jakby mimochodem, między wierszami – psychologiczna analiza osobowości, która ma skłonność do angażowania się w działalność polityczną, w szczególności opozycję wobec reżimu. Autor nie szczędzi nam bowiem szczegółów z lat dzieciństwa i młodości swych bohaterów, a my dowiadujemy się, że praktycznie wszyscy byli jakoś psychicznie poranieni – czy to przez rozbite rodziny, nieobecnych rodziców, czy też alkoholizm. W efekcie, jak się wydaje, bardzo potrzebowali jakiejś Wielkiej Sprawy, która nadawałaby sens ich życiu, która dawałaby szansę na odkupienie (domniemanych) win czy po prostu udowodnienie swej wartości. Ludzie mający normalne życie rodzinne, gdy opresyjny system po nich bezpośrednio nie przychodzi, nie mają czasu, by działać przeciw niemu, takie akcje są domeną osób, które nie potrafią zaznać stabilizacji. A potem, po czasie burzy, gdy trzeba zacząć działać w spokojniejszych czasach, nie potrafią już się tam odnaleźć.
A poza tym „Skucha” jest, jak to zwykle u Hugo-Badera, świetnym, zajmującym reportażem, od którego trudno się oderwać.
„Wilki z Calla” to piąty tom monumentalnego cyklu „Mroczna wieża” Stephena Kinga. Jak przyznał sam autor, struktura powieści oraz liczne motywy wzorowane są na klasycznych westeranch, stanowiąc tym samym wewnętrzne nawiązanie do „Czarnoksiężnika i kryształu”. Rewolwerowiec Roland i jego drużyna stają tym razem przed wyzwaniem wyzwolenia miasteczka Calla spod jarzma bandy porywaczy dzieci, zwanej Wilkami. Tym samym czytelnik obserwuje drobiazgowe przygotowania do ostatecznej konfrontacji, a bohaterowie muszą nie tylko sprawnie posłużyć się bronią, ale także zbudować koalicję zdolną przeciwstawić się najeźdźcom. Pomimo siedmiuset stron intryga nie jest szczególnie rozbudowana, a akcja toczy się niespiesznie i liniowo do przewidywalnego zakończenia. W trakcie lektury można odnieść wrażenie, że okrojenie powieści o połowę przyniosłoby jej tylko korzyść, bowiem rozgrywka rewolwerowców nie przypomina pełnej napięcia partii szachów, a raczej monotonną podróż autostradą. W porównaniu do poprzedniego tomu „Wilkom z Calla” brak emocjonalnego ładunku, a bohaterowie są bladzi i wtórni. Także prosty styl Kinga, oraz nieustannie wykorzystywane rozwiązania fabularne typu deus ex machina, z kolejnymi setkami stron stają się coraz bardziej nużące. Niemniej w powieści Amerykanina po raz kolejny odnajdziemy specyficzny klimat rozpadającego się świata, warto także wspomnieć o znacznie wzbogacających historię nawiązaniach do innych książek Kinga. Jednorazową przyjemność w lekturze z pewnością znajdzie każdy kto przywiązał się do drużyny Rolanda i fascynuje go zakończenie wyprawy ku „Mrocznej wieży”.
Autorce chyba powinnam pogratulować – „Zabójca z sąsiedztwa” to pierwsza książka, przy której zrobiło mi się niedobrze. A uwierzcie mi, czytałam w życiu parę horrorów, których autorzy epatowali obrzydliwością. W powieści Alex Marwood są rozkładające się szczury, zapchana ludzkim tłuszczem kanalizacja, mumifikowanie zwłok, ze szczegółowym opisem płynów wyciekających z tychże zwłok oraz trup utopiony w kanalizacji, w warstwie psychologicznej zaś dostajemy pogubionych, nieszczęśliwych ludzi i wszechobecne poczucie beznadziei – z czym zresztą dziwnie kontrastuje dość optymistyczne zakończenie. Oczywiście turpizm jest dozwolonym środkiem literackim, można wręcz argumentować, że do thrillera idealnie pasuje. Problem w tym, że w „Zabójcy z sąsiedztwa” z wszystkich tych ponurości i obrzydliwości niewiele ciekawego wynika, a jako thriller książka sprawdza się bardzo słabo – brakuje napięcia, zakończenie jest idealnie przewidywalne, zaś tożsamość zabójcy autorka zdradza sama w mniej więcej dwóch trzecich tekstu. „Zabójca z sąsiedztwa” choć może to dziwnie zabrzmieć, jest raczej historią obyczajową z silnymi elementami makabry. Polecam tym, którzy chcą sprawdzić, jak silne mają żołądki, wielbiciele thrillerów powinni poszukać sobie innej lektury.
Ładna okładka skusiła mnie w bibliotece. Do tego, niezbyt często tłumaczeni są autorzy fantastyki spoza kręgu anglo- lub rosyjskojęzycznego. „Wszechświaty” okazały się romansem paranormalnym dla nastolatków, tyle że napisanym przez mężczyznę. O dziwo, ckliwość, kiepskie dialogi oraz zachwyty nad urodą bohaterów okazały się zbliżone do tych, jakie można znaleźć w książkach kobiet. Główna różnica to ta, że bohater nie dywaguje w nieskończoność „kocha, nie kocha, a co jeśli, a może jednak, a gdyby tak, a nuż”, tylko działa. Poza tym oprócz wątku romansowego pojawia się też wątek przyjaźni. Co poza tym. Ano głupiutkie to, słabo napisane i kiepsko przetłumaczone. Para głównych bohaterów to nastolatki bez skazy – nie dość że gwiazdy sportu (w czym nie przeszkadza im to, że od lat cierpią na nagłe utraty przytomności), to jeszcze szkolni prymusi. Urody także im nie zbywa. Połączyła ich telepatyczna więź, która – jakże by inaczej – przerodziła się w miłość. Czytelnik poznaje ich, gdy w końcu decydują się na spotkanie. Na to, by wcześniej wymienić się adresami mailowymi, czy numerami telefonów nie wpadli. Szesnastoletni młodzian z pomocą najlepszego przyjaciela, znakomitego hackera, ofiary wypadku samochodowego (zastanawiam się, w ilu to już książkach, filmach i serialach, pojawiała się taka postać) wyrusza do swej lubej do Australii. Głupotki i głupoty można by tu wyliczać długo. Tłumaczenie jest, o takie właśnie – „[oczy] intensywnie penetrowały jego pamięć”, „w pamiętniku Alexa dzień ten był zarejestrowany”, „może pani (…) powiedzieć mi, jaką nazwę pani zobaczy (…) pod hasłem „>>burmistrz<<”, „skierowała pilota w stronę telewizora i ustawiła milczenie”, „popatrz na mnie dogłębnie”. Jeszcze kilka cytatów na okrasę: „Jenny nie mogła nawet mgliście podejrzewać, że planeta podążała ku straszliwemu przeznaczeniu i że klucz do tego wszystkiego był strzeżony w ich głowach”, „znajdował się na Bagan Lalang Beach – fascynującym obszarze piaskowym, oddzielającym dzielnicę Sepang od Oceanu Indyjskiego”, „[restauracja] robiła wrażenie miejsca, w którym można było bardzo dobrze zjeść mięsne danie w bardzo wysokiej cenie”, „I’m sorry, madam – odpowiedział drżącym ze zdenerwowania głosem. – I guess this is the wrong adress. Alex udał, że właśnie zorientował się, że pomylił adres”, „kobieta określiła je jako półksiężyce, gdyż przypominały sierp księżyca”, [w McDonaldzie zobaczył] parę zakochanych trzydziestolatków patrzących sobie w oczy i karmiących się nawzajem ziemniakami”. Tylko że to było tak złe, że aż pocieszne. Krótkie rozdziały i wartka akcja sprawiały, że czytałam „Wszechświaty” szybko. Pomyślałam sobie także, że mnie sprzed dwudziestu lat książka chyba by się spodobała. Zwykle utwory skierowane do młodszego czytelnika traktuję łagodniej – stąd ocena. Osoby powyżej lat czternastu mogą sobie „Wszechświaty” darować, chyba że czasem, tak jak mnie, lektura takich powieści ich bawi.
Klasyczna space opera wykorzystująca doskonale ograne motywy gatunku? Jak najbardziej „Wojna starego człowieka” zasługuje na takie określenie. Tyle tylko, że w żadnym wypadku nie umniejsza to wartości tej książki Scalziego. Nie tylko bowiem umieszcza on bohaterów w swoim własnym, unikalnym uniwersum, ale też stawia ich przed całkiem realnymi i moralnymi wyborami. Oczywiście tylko do tego stopnia, do jakiego jest to możliwe w międzygwiezdnej armii. Niemniej jednak to, czego brakuje książce pod względem fabuły i unikalności, znakomicie rekompensuje nam styl autora. Czyta się bowiem „Wojnę starego człowieka” szybko i przyjemnie, a różnego rodzaju smaczki i drobiazgi (różnica między człowiekiem po osiemdziesiątce a rodzynkiem) tylko ubarwiają i tak już całkiem sprawnie napisaną i skonstruowaną powieść. I, choć opowiada Scalzi o wojnie na olbrzymią skalę, zdołał powstrzymać się przed jakimikolwiek jednoznacznymi ocenami. Nie mówiąc już o tym, że nie wyjaśnia nam wszystkich sekretów związanych ze światem przedstawionym, co tylko zachęca do sięgnięcia po kolejne powieści osadzone w tym uniwersum.
„Botanicum” to kolejna wielkoformatowa pozycja wydana przez wydawnictwo „Dwie Siostry”. Wcześniej czytelnicy dostali dziecięce kompendium wiedzy o pszczołach („Pszczoły”) oraz zwierzęcy odpowiednik „Botanicum” – „Animalium”. Rozmiar 27 na 37 centymetrów robi wrażenie i jest dowodem na to, że nie wszystkie książki uda się wepchnąć w formę elektroniczną. Bo rozmiar „Botanicum” jest jak najbardziej uzasadniony. Przepięknych plansz autorstwa Katie Scott, wzorowanych na XIX-wiecznych rycinach, nie dałoby się pokazać na innym formacie. A przynajmniej bardzo dużo by straciły. To te, bez mała, sto plansz stanowi największą wartość „Botanicum”. Przedstawiają ogólny wygląd roślin oraz ich szczegóły, liście, kwiaty, owoce. Nie można też nic zarzucić samej treści. Opisy Kathy Willis, pracującej w Królewskich Ogrodach Botanicznych w Kew stanowią kopalnię wiedzy na temat flory nie tylko dla dzieci ale i dla dorosłych. Księga rozpoczyna się od wielkiego drzewa (!) „genealogicznego” roślin. Dzięki temu możemy dowiedzieć się jak mają się do siebie asteridy i rozidy, amarylkowate i bananowate. Przygodę z roślinami czytelnik rozpoczyna od ich pradziejów czyli pierwszych roślin jakie pojawiły się na naszej planecie. Później poznaje rośliny zgodnie z ich ogólną systematyką. Piękny sposób na przekazanie całkiem sporego kawałka wiedzy.