Pretensjonalny tytuł stanowił wyraźne ostrzeżenie, mimo to zdecydowałam się zaryzykować. Niestety. Na okładce powieści Artura Laisena powinien się znaleźć czarny jeździec z rozwianym płaszczem i wzniesionym mieczem mknący po tęczy na różowym jednorożcu, wtedy odzwierciedlałaby ona zawartość. Stężenie kiczu i wtórności jest tu boleśnie wysokie. Wystarczy spojrzeć choćby na przewijające się w książce nazwy – Góry Zmierzchu, Jeźdźcy Świetlistych Rydwanów, Serce Koszmarów, Mroczna Gwiazda, Władczyni Mroku i Władczyni Krwi, Czarny Tron, Kryształ Tworzenia. Styl autora kojarzy się raczej z twórczością trzynastoletniej wielbicielki gotyckich klimatów. Wypisałam sobie półtorej strony najbardziej kiczowatych fraz, poniższe zostały wybrane w wyniku ostrej selekcji materiału: „Jednakże wszystko ma swą cenę – u kresu drogi pozostanie jedynie zroszony krwią marmur i pustka zimnych przestrzeni; nieuchwytna samotność na zatłoczonym bankiecie i opadające płatki zwiędłej róży”, „[gwiazdy] zimnym, bezlitosnym światłem dumnie dawały świadectwo swojej samotności”, „jesteśmy tylko jedną z wielu masek nicości”, „dziwne przeczucie przyniosło mu wizję dalekich miejsc, niekończących się spotkań i rozstań, pogoni za tym, co nieosiągalne – równie wiecznej i daremnej, jak pogoń nocy za dniem”, „tym naprawdę jesteś – wieczną pychą wędrującą przez morze nieistnienia”, „kolejne kulminacje znaczone są lękiem, przelaną nadaremnie krwią i niespełnioną tęsknotą”, „Elanoi, Jeźdźcy Światła, przybyli na błyszczących rydwanach, by stoczyć bój z pradawnym mrokiem i odwieczną nicością”, „wciąż tańczyli, wciąż blisko, a jednak dalej niż gdyby dzieliły ich setki mil. Byli jak dwa samotne górskie szczyty, spoglądające na siebie z oddali, dobrze wiedzące, że dzieli ich dystans nie do przebycia.” Takim oto stylem opisane zostały losy czwórki bohaterów z naszego świata, z których jeden zdaje się stanowić alter ego autora, a pozostali są bezbarwni. Za sprawą antypatycznego mędrca zostają oni przeniesieni z „naszego” świata do innego (próbka opisu: „natura pozdrawiała przyjaźnie brodzących wśród niej ludzi, szumem liści i zapachem kwiatów witając ich jak miłych, z dawna oczekiwanych gości. Pośród kolorowych kwiatów fruwały jeszcze bardziej bajeczne motyle, w trawach szeleściły cykady, z koron drzew dobiegał świergot ptaków”). Wydarzenie to ma miejsce za połową książki, poza tym jak na niemal czterysta stron dzieje się bardzo mało. Autor rozrzuca jakieś wzmianki odnośnie przeszłości swojego uniwersum oraz uwagi na temat tego, co ma nadejść, ale robi to tak nieudolnie, że zamiast zainteresować czytelnika, pogłębia wrażenie chaosu. Zastanawiałam się, czy nie napisać „pełnoprawnej” recenzji „Studni…”, ale szkoda mi było kopać leżącego. Odradzam lekturę, chyba że w celu sprawienia sobie rozrywki w postaci głośnego czytania znajomym fragmentów takich jak ten: „Wokół był las (…) lecz kryła się tutaj także inna, pierwotna, mroczna przestrzeń.(…) Panowała tam odwieczna ciemność, światło nie miało żadnej władzy nad tym miejscem. Pętle mroku zacisnęły się wokół Ariela. Uderzyły wyciem dzikich zwierząt i wrzaskiem okrutnych najeźdźców, spadających w środku nocy na uśpione osady (…). A jednak kroczył dalej, rzucając wyzwanie pradawnej, skażonej lękiem, krwią i cierpieniem nocy.” Chyba jednak nie o to autorowi chodziło.
W czasach renesansu space opery, każdy wielbiciel gatunku może przebierać w mnożących się na pęczki powieściach traktujących o kosmicznych wojnach. Także pomiędzy polskimi twórcami nie brakuje chętnych, którzy chcą pójść w ślady Petera Hamiltona, czy Dana Simmonsa – wśród nich znalazł się Marcin Podlewski ze swoją książką „Głębia. Skokowiec” .
Jak przystało na pierwszy tom trylogii, w „Skokowcu” znajdziemy wprowadzenie do uniwersum cyklu z prezentacją historii, dostępnych technologii, oraz rządzących nim zasad. W tym elemencie Podlewski raczej nie zawodzi: poznawanie jego pomysłów na Wypaloną Galaktykę jest satysfakcjonujące, a dopracowane elementy takie jak mechanika międzygwiezdnych podróży rozsądnie splatają się z fabułą i stanowią podłoże do kosmicznych potyczek. Te z resztą przypominają nieco grę planszową bo posiadają element matematyczny, który warunkuje logicznie przemieszczanie statków i ich wzajemne zależności w przestrzeni. Historia uniwersum Podlewskiego przywodzi nieco na myśl powieści Alastaira Raynoldsa: w obu Obcy są zaledwie mglistym wspomnieniem, a ludzkość zróżnicowała się na kasty od siebie tak odległe, że stanowią w zasadzie obce gatunki. Podobieństwo stanowi także niejasna natura przeszłości wszechświata, będąca główną zagadką i w pewnym sensie motorem napędowym jednej i drugiej powieści. Choć całość prezentuje się całkiem przyjemnie, to niestety autor wyłożył się na detalach, które okazują się rażące, m.in. w książce pojawiają się sprzeczne informacje o historii, a ciągle i nachalnie wypowiadane przez bohaterów z autorytatywną (wręcz narratorską) pewnością dezorientują czytelnika. Na przykład w pewnym momencie totalnie nie wiedziałem czy obcy istnieli czy nie, choć nie brakowało na statkach i planetach pozostałości po ich cywilizacjach, po czym autor zdecydował się przedstawić historię pierwszego kontaktu z najmniejszymi detalami i to w ustach postaci raczej nie posiadającej szczególnej wiedzy. Podobnych przykładów jest niestety więcej.
Kuleje także psychologia postaci, która momentami zaskakuje naiwnością i nierealnością. Każdy z bohaterów posiada jedną konstytuującą go cechę lub właściwość, co w zestawieniu z tym jak osobliwie dobrał je Podlewski wypada nieraz dość dziwacznie. Wręcz zabawna jest także tendencja bohaterów do ciągłego tłumaczenia sobie nawzajem motywacji i zasad rządzących światem, które już nawet dla czytelnika stają się oczywiste. Aż żal, że tak mało miejsca autor poświęcił całkiem interesująco przedstawionym retrospekcjom, mogły one być polem do lepszej prezentacji bohaterów i większej części Wypalonej Galaktyki.
W „Głębi. Skokowiec” niestety dzieje się niewiele. Znaczna większość fabuły obraca się wokół jednej kosmicznej rozgrywki przedstawianej z kilu perspektyw. Ten zabieg burzy w tym wypadku dramatyzm, a opowiadanie tych samych wydarzeń jawi się jako dłużyzna.
Pomimo mankamentów i fabularnego „syndromu pierwszego tomu” należy polecić powieść Podlewskiego jedynie zagorzałym wielbicielom space opery – znajdą w niej zadowalającą rozrywkę na kilka wieczorów. Sam jestem ciekaw w jaki sposób Warszawianin rozwiąże niektóre z wątków swojej powieści i jak rozwinie uniwersum.
„Zwierzęta nocy” to jedna z tych frustrujących powieści, które mają wszelkie cechy, żeby spodobać się czytelnikowi takiemu jak ja, a jednak – z różnych powodów – nie do końca się podobają.
Bo z jednej strony jest tu ciekawa koncepcja „książki w książce” (Susan niespodziewanie otrzymuje w przesyłce powieść byłego męża i zaczyna ją czytać), są niegłupie pytania o to, czy bycie „człowiekiem cywilizowanym” nie jest przypadkiem słabością zamiast siłą, zwłaszcza w towarzystwie ludzi, którzy zdecydowanie cywilizowani nie są. Jest wreszcie intrygująca (choć koniec końców niezbyt jasna) korelacja między wydarzeniami z życia Susan, a czytaną przez nią książką.
A jednak w tym ciekawym skądinąd pomyśle coś nie zagrało – po pierwsze, temat „cywilizowanego człowieka”, który w pewnym momencie zbacza z bezpiecznej drogi i trafia, przypadkiem albo i nie, do świata, w którym rządzą siła i prymitywne instynkty, był już wielokrotnie w literaturze wykorzystywany, choćby u Stephena Kinga. Tak, wiem, King to przede wszystkim rozrywka, podczas gdy „Zwierzęta nocy” mają ambicje poza rozrywkę wykraczać, zadawać ważne pytania itp. Problem w tym, że King w tym starciu wygrywa, jego postaci są bardziej wiarygodne, a tragedia „cywilizowanego człowieka stykającego się z brutalnym światem” zdecydowanie bardziej przejmująca. Reakcje bohaterów Austina Wrighta są momentami bardzo dziwne, jak wtedy, gdy główny bohater widzi nagie martwe ciała swojej żony oraz córki, i myśli o… kochankach leżących w trawie. Zdaję sobie przy tym sprawę, że reakcje na traumatyczne przeżycie mogą być skrajnie różne, od tych, które przeciętny człowiek uznałby za „naturalne”, do bardzo nietypowych – kłopot jednak w tym, że Wright nie bardzo potrafi tę nietypowość sprzedać tak, by czytelnik w nią uwierzył (po lekturze wyżej wymienionej sceny, zamiast współczuć bohaterowi, zaczęłam serio się zastanawiać, jak właściwie wyglądały relacje w tej rodzinie…). W rezultacie cierpi na tym nie tylko powieść „wewnętrzna”, którą czyta Susan, ale i ta „zewnętrzna”, ramowa, trudno bowiem pojąć, dlaczego właściwie kobieta aż tak bardzo przejmuje się czytaną historią.
Nie pomaga też książce lekko pretensjonalny styl, pełen dziwnych porównań czy metafor. To akurat mogło być częściowo zamierzone, bo Edward, autor powieści „wewnętrznej”, jest przedstawiony jako taki właśnie przeintelektualizowany, nieco afektowany typ. Ale w identycznym stylu pisana jest także powieść „zewnętrzna” i tu już nie znajduję dla Wrighta usprawiedliwia. Wszystko to sprawia, że „Zwierzęta nocy” owszem, momentami potrafią zaintrygować interesującym pomysłem, obudzić w czytelniku sympatię dla bohaterów, czy zwyczajnie wciągnąć w akcję, ale równie często męczą lub irytują. Czy warto po książkę sięgnąć? Chyba jednak tak, bo mimo wszelkich wad nie jest to powieść, która po lekturze szybko wypada z pamięci – a to już spora zaleta. Ja w każdym razie nie żałuję, że ją przeczytałam, choć nie ukrywam, że spodziewałam się czegoś lepszego.
Opublikowane w „
Geniuszach fantastyki” opowiadanie „Po drugiej stronie oka” zwróciło moją uwagę na Jacka Wróbla i zachęciło do sięgnięcia po zbiorek opowiadań o Mistrzu Haxerlinie. Do tej pory przeczytałam książki pięciu młodych autorów, wydających w Genius Creations i spośród nich „Cuda i dziwy…” spodobały mi się najbardziej. Wróbel ma dobry styl, pisze ze swadą i gawędziarskim zacięciem. Pomysł na obwoźnego sprzedawcę-oszusta uważam za świeży. Jak na humorystyczne fantasy przystało, było zabawnie (nieraz zdarzyło mi się wybuchnąć śmiechem, chyba najbardziej, gdy podszywający się pod legendarnego bohatera, a obdarzony niezbyt lotnym umysłem kołodziej zaczął cytować Paulo Coelho). W „Cudach i Dziwach…” można zresztą znaleźć sporo nawiązań do popkultury, zwłaszcza fantastyki. Zazwyczaj bywa to śmieszne, choć niektóre motywy są mało oryginalne. Chodzi mi na przykład o postać barbarzyńcy, w fantasy przedstawianą tylekroć, że zarówno tępy osiłek w wydaniu na poważnie, jak i w ujęciu parodystycznym, a także wojownik z rubieży tylko wyglądający na przygłupiego, a tak naprawdę posiadający bystry umył i wiedzę, stali się stereotypowi do bólu. Doceniam natomiast rękę Wróbla do bohaterów – wcale nie musi ich rozwlekle opisywać, by ci wydali się przekonujący. Im dalej w książkę, tym częściej autor uderza w poważniejsze tony. Lubię takie łączenie drwiny z refleksją, kojarzy mi się ono z cyklem wiedźmińskim (choć tam proporcje były odwrócone). Do gustu najbardziej przypadły mi: „Succi vitalis”, „Śpiew przez łzy”, a najmniej „…Aż po grób” i „Najcenniejszy skarb na świecie”. Zaskoczyła mnie gwałtowna zmiana nastroju pod koniec „Groty Valdura”. W planach wydawniczych GC figuruje „Życie i czasy mistrza Haxerlina”, co mnie cieszy, bo chętnie powrócę do tego świata i bohatera.