W październiku 2017 Esensja przeczytała siedem książek. No, może trochę więcej, ale o tylu napisaliśmy w tym miesiącu krótkie recenzje, do lektury których tu was zapraszamy.
Esensja czyta: Październik 2017
[ - recenzja]
W październiku 2017 Esensja przeczytała siedem książek. No, może trochę więcej, ale o tylu napisaliśmy w tym miesiącu krótkie recenzje, do lektury których tu was zapraszamy.
Niewiele wiemy w Polsce o nordyckiej mitologii, nie przyjęła się zbyt mocno, większość kojarzy najwyżej jakieś powiedzenia popkulturowych wikingów, czy pamięta coś z „Thorgala”. Nie, żeby nic w Polsce nie było do czytania – o germańskiej i nordyckiej mitologii opublikowano wiele pozycji, żadna jednak nie przebiła się do powszechnej świadomości. Może z wersją Neila Gaimana będzie inaczej.
Gaiman mówi, że gdyby z mitologii greckiej zostało w źródłach tyle, co z germańskiej, to dziś znalibyśmy jedynie dzieje Heraklesa i Tezeusza. Próbuje więc poskładać te skrawki, które zostały w pamięci i stworzyć z tego zbiór spójnych opowieści. Przedstawia głównych aktorów i zbiera ich losy do kilkunastu domkniętych opowieści. Niektóre z nich mają rozrywkowy, rzec można humorystyczny charakter, inne nie stronią od patosu i epickiego rozmachu – jak przystało na opowieści o początku i końcu naszego świata. Gaiman, który sam się przyznaje, że o istnieniu Thora dowiedział się z komiksu, nie próbuje w żaden sposób archaizować mowy, stylizować języka, pisze w sposób na wskroś współczesny, lekki, przystępny, z humorem i nierzadko przymrużeniem oka, choć pewnie dla niektórych ten styl może nie licować z zakładaną powagą opowieści o bogach i herosach. Ale też dzięki temu „Mitologia nordycka” ma większą szansę na zbudowanie wiedzy o nordyckich mitach w zbiorowej świadomości niż jakiekolwiek naukowe opracowania. A Ragnarok pozostaje Ragnarokiem – podniosłym opisem Końca Czasu. Oczywiście dopóki gra nie rozpocznie się od nowa.
Jestem zaskoczony, że „Samotność Portugalczyka” nie zrobiła takiej kariery jak inne zbiory reportaży, choćby tych poświęconych Czechom i ich krajowi autorstwa Mariusza Szczygła. Bo książka Izy Klementowskiej, reporterki publikującej m.in. w Dużym Formacie i Newsweeku, to zbiór przejmujących, bardzo ciekawych reportaży, szeroko spoglądających na historię Portugalii, czyli kraju, o którym w Polsce bardzo często się nie pisze, a szkoda, bo miejsce to arcyciekawe. Mówię o historii, bo mimo tego, że autorka zwykle zaczyna swoje teksty od współczesności, to sięga dalej w przeszłość. A ta przeszłość, jak często bywa, jest trudna i bolesna. Klementowska pisze o czasach dyktatury Salazara (o tym, czym były i o tym, co pozostawiły), o Rewolucji Goździków, o koloniach, wojnach i skomplikowanej rzeczywistości postkolonialnej, o emigracji i imigracji, o wielokulturowym społeczeństwie. Nie jest to oddanie głosu suchym faktom, Klementowska pisze w sposób wywołujący emocje i wzruszenia. Wyłania się z tego wszystkiego nieco smutny wizerunek pięknego kraju, w jakiś sposób tłumaczący, dlaczego jego symbolem jest melancholijne fado.
Joanna Kapica-Curzytek [60%]
Ten psychologiczny thriller nas z pewnością nie zawiedzie, a w niejednym miejscu – miło rozczaruje. Rozpoczyna się jak romans: około osiemdziesięcioletni Roy Courtnay spotyka się po raz pierwszy z bogatą wdową, Betty, poznaną za pośrednictwem biura matrymonialnego. Kto powiedział, że ostatnie lata życia muszą upływać w samotności? Ale z czasem atmosfera się zagęszcza i komplikuje. Zaczynamy się domyślać, że Roy nie ma zdecydowanie nic wspólnego z jowialnym starszym panem, poszukującym na stare lata spokoju i stabilizacji. Jego przeszłość (autor wraca tu w retrospektywie do Berlina w latach drugiej wojny światowej) ściśle wiąże się z działalnością szpiegowską. Kontrast między dawnymi czasami a „bajkowymi” scenami z życia londyńskiej średniej klasy lat 70. XX wieku, które z pozoru prowadzi Roy – jest uderzający. Mężczyzna ma szeroko zakrojone plany wobec Betty, ale sprawdza się stara życiowa zasada: nigdy nie będzie tak, jak sobie zamyślimy. Kobieta staje się jego sumieniem, przekleństwem i powodem, dla którego Roy „przestaje wierzyć w ludzi”. Gdy sięgniemy po książkę, dostrzeżemy, że kryje się za tym jakże głęboka ironia. Jeśli weźmiemy pod uwagę, że „Dobry kłamca” jest pierwszą powieścią Nicholasa Searle, to musimy powiedzieć, że ten debiut jest jak najbardziej udany.
Jest to jedna z tych staromodnych biografii, z której dowiemy się o wiele więcej na temat historii (w tym wypadku historii Kambodży), niż na temat opisywanej postaci (czyli owianego niesławą przywódcy Czerwonych Khmerów, Pol Pota). Nie jest to co prawda poważny mankament. Bez odpowiedniego wprowadzenia w niuanse dwudziestowiecznej polityki nie tylko Kambodży, ale też kolonialnych władz francuskich, Wietnamu czy Stanów Zjednoczonych (wszak tuż za kambodżańską granicą toczył się długotrwały konflikt między Amerykanami a wietnamskimi komunistami) zrozumienie tragedii, jaka rozegrała się w państwie Czerwonych Khmerów byłoby niemożliwe. Problem jednak w tym, że sam Pol Pot przewija się niejako na marginesie głównej historii politycznej, zarówno tej wewnętrznej (związanej z przemianami, jakie zaprowadzili komuniści po dojściu do władzy), jak i międzynarodowej (ze szczególnym uwzględnieniem działań Wietnamu i Chin wobec Kambodży). Można to oczywiście tłumaczyć faktem, że jego pozycja jako lidera Czerwonych Khmerów była przez długi czas utrzymywana w jak największej tajemnicy, o co zresztą zadbał sam Pol. Za wyjątkiem rozdziałów omawiających jego studia we Francji, gdzie faktycznie gówny bohater książki (jeszcze wówczas znany pod swoim prawdziwym nazwiskiem jako Saloth Sar) stanowi postać centralną całej historii, Pol Pot, jego życie, decyzje oraz wpływy, pozostają jedynie dodatkiem do historii Kambodży.
Tytuł książki Simona Singha może być nieco odstraszający. Osoby, którym Królowa Nauk kojarzy się głównie ze szkolną traumą, z pewnością nie sięgną po żadną książkę ze słowem „matematyka” w tytule, z kolei osoby lubiące liczby i figury geometryczne mogą się zaniepokoić tytułowymi Simpsonami, bo jako żywo serialowa rodzinka żółtych ludzików kojarzy się przede wszystkim z małą umysłową lotnością Homera i raczej nie przywołuje skojarzeń z nauką. Pierwsi będą mieli rację – szansa, że „Simpsonowie i ich matematyczne sekrety” spodobają się komuś nielubiącemu matematyki jest bliska zeru. Tych drugich natomiast gorąco zachęcę do lektury, bo książka Singha jest bardzo sympatycznym zbiorem ciekawostek i anegdot matematycznych.
Skąd w ogóle to połączenie – Simpsonowie i matematyka? Czy to może takie podpinanie się pod głośny serial z popularnonaukową książką, jak w publikacjach w stylu „Zagubieni i filozofia”? Otóż nie. Jak się okazuje, matematyka z Simpsonami jest powiązana od dawna i całkiem mocno. Wielu spośród scenarzystów serii było matematycznymi pasjonatami, nawet nierzadko łącząc pisanie skryptów z pracą naukową. Dzięki nim Simpsonowie są wypełnieni matematycznymi aluzjami, żartami, nawiązaniami, zarówno wplecionymi w fabułę, jak będącymi „żartami stopklatkowymi”, dowcipami wstawionymi gdzieś w tle, które czekają, aż jakiś zagorzały fan go znajdzie i odcyfruje. Książka Singha jest więc przewodnikiem po tych wszystkich żartach (dla precyzji dodam, że nie tylko w „Simpsonach”, ale też w „Futuramie”), a każde wspomnienie jest pretekstem do ciekawej matematycznej opowieści. Poczytamy więc o liczbach pierwszych, narcystycznych, wampirzych, powędrujemy po wstędze Moebiusa, domowym sposobem policzymy liczbę pi, zastanowimy się na problemem odwracania naleśników, przypomnimy sobie Wielkie Twierdzenie Fermata i jego piękną legendę. Szczerze powiedziawszy, sama liczba Erdösa-Bacona jest wystarczającym powodem, by po książkę Singha sięgnąć. Fabułę uzupełnia zbiór krótkich dowcipów matematycznych („Jezus pisze na ścianie x² + 2x − 3, apostołowie zastanawiają się o co chodzi, a Piotr mówi: To chyba znowu jakaś parabola.”). Rzecz jest przystępna, ale jednak jakieś przyzwoite przygotowanie matematyczne trzeba mieć, by czytać ją z przyjemnością…
Okładkowa notka obiecuje czytelnikowi „doskonale zbudowany, spójny świat”. Odniosłam jednak wrażenie odwrotne – trudno mi nawet nazwać tę powieść pełnokrwistym SF. Owszem, Tidhar używa rekwizytów charakterystycznych dla tej konwencji, ale wygląda to tak, jakby zależało mu przede wszystkim na stworzeniu klimatu, a nie na budowie przekonującego uniwersum odległej przyszłości. Sposób opisywania świata jest miejscami wręcz poetycki, daleko mu do realizmu, czy naukowej podbudowy: „z każdą kolejną porą roku na ulicach i w zaułkach Stacji pojawiał się nowy bożek. (…) Bogowie wody (…) bulgotali w kranach, byli śliscy jak węgorze, spadali z nieba jak deszcz, ale nie byli deszczem, lecz fragmentami cyfrowych snów”. Akcja powieści toczy się nieśpiesznie. Zabrakło kulminacji i wyraźnych rozstrzygnięć. Pojawiają się retrospekcje, jednak nie zostały one wprowadzone płynnie. Przyznam, że atmosfera powieści ma swój urok, dobre wrażenie robi także „koloryt lokalny”, specyfika miejsca i kultury. Dzięki nim „Stacja centralna” wyróżnia się na tle innych powieści. Niemniej, nie przypadły mi do gustu niektóre rozwiązania, np. pomysł na to, by „wampirzyca danych” wgryzała się ofiarom w szyję uważam za kiczowaty. Nie przekonał mnie wątek romansu młodej kobiety z metalowym eks-żołnierzem. Pojawia się też pytanie, dlaczego nikt nie wpadł na pomysł wykorzystania zdolności wampirzycy w celu udzielenia pomocy ojcu jednego z głównych bohaterów. Ponadto Tidharowi, owszem, zdarza się wpleść w narrację jakąś ciekawą myśl, ale część „filozoficznych” stwierdzeń, tudzież dialogów kojarzy mi się z poziomem odkrywczości książek Paulo Coelho. A to już poważna wada – bo jeśli „Stacja centralna” ma być nieco melancholijną opowieścią o życiu bohaterów, ich problemach, wyborach i codzienności, to wartało by te wątki obyczajowe poprowadzić tak, żeby intrygowały formą, świeżością spostrzeżeń oraz wzbudzały refleksje.
Po przeczytaniu całej masy pozytywnych opinii na temat „Marsjanina”, niestety w moim wypadku po raz kolejny sprawdziła się zasada, że nie należy wiązać zbyt wielkich nadziei z bestsellerami. Powieść Amerykanina posiada dwa elementy, których oczekiwałem, czyli motyw marsjańskiej robinsonady obudowanej w nieco geekowski sztafaż i zabawnego bohatera, który chyba w każdym obudzi sympatię. Oba te elementy naprawdę zgrabnie się ze sobą łączą i zapewniają wystarczającą do dobrej zabawy satysfakcję z lektury. Patrząc jednak z drugiej strony nie byłem w stanie uwierzyć w skazanego na prawie pewną śmierć, spędzającego w małej bazie kosmicznej samotne kilkadziesiąt miesięcy rozbitka, który nie posiada odrobiny poważnej autorefleksji i wypisuje żarciki do NASA. Choć problemy, które rozwiązuje Watney, z punktu widzenia technicznego są interesujące, to nie budzą żadnych emocji. Schemat każdej napotkanej przez protagonistę trudności czytelnik wyrecytuje pod koniec lektury z pamięci: wypadek, pomysł i związane z jego realizacją trudności, a w końcu rozwiązanie. Jeśli można znaleźć w „Marsjaninie” jakiś zaskakujący element to chyba w warstwie technicznej sposobów przetrwania. W ogólnym rozrachunku z Watneyem na Marsa wybrać się warto, ale raczej nie będzie to pionierska i niezapomniana wyprawa.

"wartało by"??? Pani Beatrycze, a po jakiemu to?