Esensja czyta: Styczeń 2018
[ - recenzja]
Pierwsze krótkie recenzje ksiązkowe 2018 roku!
Paradna książka, w pewien sposób przypominająca recenzowanego przeze mnie jakiś czas temu „
Człowieka ze złotym amuletem” Simona R. Greena. Tu również bohaterem jest superszybki, supersilny i w ogóle supermęski agent, któremu na ogół inni mogą co najwyżej nakukać, tu również akcja pędzi na złamanie karku, i tu również wieje smrodkiem grafomanii. Zabrakło jednak humoru, redakcja była niedostateczna (choć w stopce figuruje redaktor inicjujący, prowadzący i zwykły oraz dwójka korektorów), a całość tchnie rozczulająco naiwnym, młodzieżowym podejściem do wielu spraw. Co więcej – intryga jest prosta jak drut (bohater próbuje się dowiedzieć, kim jest), akcja ma konstrukcję patyka (jeden jedyny wątek z przemieszczaniem się od punktu A do punktu B), dialogi – marne i pretensjonalne – giną przygniecione równie pretensjonalną narracją, zaś psychologia postaci przywodzi na myśl lektury z wczesnych klas podstawówki. Źle też się dzieje z opisanym światem (niby poruszamy się po całej galaktyce, ale ciągle tuż obok jest Ziemia) i z wewnętrzną logiką (finał jest czysto absurdalny), a do tego zwyczajnie już wkurza notoryczne ratowanie bohatera metodą deus ex machina (tak zupełnie z tyłka) i wyciąganie jak z kapelusza coraz lepszych superbroni, tym razem już absolutnie ostatecznych, by zaraz potem ktoś wyciągnął jeszcze lepszą, tajniejszą i bardziej morderczą pukawkę. I tak w kółko. Żeby jednak było zabawnie, książka Angermana czyta się szybko i w miarę gładko, a sam pomysł jest nawet interesujący, choć tak naprawdę słabo wykorzystany. Tyle że to trochę mało, żeby polecać lekturę…
Czytelnicy, którzy sięgnęli po wydaną rok wcześniej „Księżniczkę po przejściach”, by poczytać coś o kulisach kręcenia „Gwiezdnych wojen”, musieli być rozczarowani, bo książka mówiła więcej o uzależnieniach Carrie Fisher, o jej skomplikowanym życiu i chorobie dwubiegunowej. Wydany już pośmiertnie ’"Pamiętnik księżniczki” wypełnia tę lukę – bo książka mówi właśnie głównie o czasach prac nad „Gwiezdnymi wojnami”, koncentrując się na jednym aspekcie – romansem, jaki wówczas przeżyła Fisher z Harrisonem Fordem. Wszyscy niby wiedzieli, że coś było na rzeczy, ale bohaterowie na tyle dobrze trzymali rzecz w sekrecie, że przez 40 lat szczegóły nie wyszły na jaw. No i tym razem Carrie Fisher owe szczegóły (choć nie te pikantne) zdradza, opowiadając obszernie, jak zaczął się i jak wyglądał jej związek z aktorem odtwarzającym Hana Solo. A że była przy tym niezłą pisarką, obdarzoną dobrym sarkastycznym poczuciem humoru i z umiejętnością spoglądania na siebie z dystansu (i krytycznej przy tym oceny własnego życia), rzecz – choć w sumie błaha – napisana jest całkiem zajmująco. Natomiast zapowiadany jako hit tego wydania przedruk oryginalnych pamiętników dziewiętnastoletniej Fisher z czasów kręcenia filmu i romansu z Fordem rozczarowuje – jest po prostu zbiorem egzaltowanych i naiwnych przeżyć nastolatki.
Joanna Kapica-Curzytek [80%]
Każdy chciałby być piękny, zdrowy – a nade wszystko bogaty. Jak dołączyć to tego elitarnego klubu? Wielokrotnie nagradzany pisarz pakistańskiego pochodzenia napisał nietuzinkową powieść, w której opisał skomplikowane losy aspirującego do wyższej klasy chłopaka z biedoty. „Jak zostać obrzydliwie bogatym…” ma wydźwięk bardzo gorzki i ironiczny, przenikliwie punktując słabości społeczeństwa, w którym brakuje perspektyw nawet dla najzdolniejszych. Na dole – skrajna bieda, a na górze – zwalczające się „grupy trzymające władzę” i skorumpowana oligarchia. Zwraca uwagę przede wszystkim genialna forma powieści i narracja w drugiej osobie, nawiązująca do popularnych samouczków czy poradników. Tych pisanych w duchu – wszystko można osiągnąć, najważniejsza jest chęć działania i strategia, wystarczy ściśle przestrzegać zaleceń. Jak jest naprawdę, wiadomo. Wiemy to także my, towarzysząc bohaterowi książki od dzieciństwa poprzez jego lata młodzieńcze i wiek dojrzały. Równolegle śledzimy karierę pewnej utalentowanej dziewczyny, niepozbawionej tupetu, która po latach usilnych starań, by osiągnąć sukces – staje się kimś w rodzaju celebrytki. Jak w przypadku obojga bohaterów sprawdzają się recepty na życie? Mohsin Hamid daje nam szansę, by poznać i zrozumieć społeczności rządzące się innymi prawami niż nasze. Tłumaczy skomplikowane mechanizmy, wskazuje źródła patologii, kreśląc pełną interesujących szczegółów i „smaczków” panoramiczną wizję społecznej kultury „w rozwijającej się Azji”.
Przypomniały mi się studenckie czasy, sesje RPG i anegdotki o przygodzie, w której wystąpił krasnolud zwący się Topór-Ci-W-Jaja z wyczuciem sprośności o promieniu 300 m. Wspominam o tym, by przybliżyć nieco humor obecny w „Tropicielu”. Choć trzeba dodać, że główny bohater ma poważniejsze miano, a sprośności wszelkich on sam jest największym źródłem (w mowie, gdyż jeśli chodzi o czyny zdecydowanie przewyższa go jego przyjaciel mag). Pod względem konstrukcji „Tropiciel” przypomina wspominane poniżej „Redlum” – równie dobrze książka mogłaby zostać wydana jako zbiór opowiadań, bo w każdym rozdziale przedstawiono osobną przygodę. Nie jest to powieść oryginalna pod względem światotwórstwa (najbardziej typowy sztafaż fantasy), czy fabuły – czuć wpływ Sapkowskiego o tyle, że i tutaj mamy do czynienia z czerpaniem motywów z baśni. Choć Lisińska zdecydowała się na czystą rozrywkę, bez niuansów i refleksji głębszych. Największą uciechę z lektury prawdopodobnie czerpać będzie nastoletni czytelnik – gadatliwy krasnolud klnie kwieciście, a nagie kobiety pojawiają się tak z kilka razy na rozdział. Styl początkowo nieco toporny, później się wygładza. Właściwie to trochę mi wstyd, ale by być uczciwą, muszę napisać, że o perypetiach Sodiego, Yasy i Likal czytało mi się nawet całkiem przyjemnie – autorce udało się tchnąć w te postaci życie, mimo tego, że są stereotypowe. Stąd ocena, prawdopodobnie nieco zawyżona. Najwyraźniej monologi i złośliwości Sodiego, a także jego tysiąc i jeden wyrażeń z wplecionymi rozmaitymi określeniami niewiast lekkich obyczajów mnie ubawiły. Przynajmniej lektura na tyle wciągnęła, że mam ochotę poznać dalsze losy bohaterów.
Dla jednych Japonia jest krajem dziwnym, dla innych osobliwym i magicznym, nie da się jednak zaprzeczyć, że kryje w sobie unikalną egzotykę. Poszukując korzeni tego zjawiska należy zapewne cofnąć się o kilka wieków, do czasu polityki izolacji, która zabraniała wjazdu oraz wyjazdu z terenu tego państwa. Dzięki niej w kluczowym okresie rozprzestrzeniania zachodniej kultury Japonia była zamknięta wewnątrz własnych tradycji.
W tym właśnie okresie historycznym David Mitchell sytuuje akcję powieści pt. ,,Tysiąc jesieni Jacoba de Zoeta’’. Tytułowy bohater jest młodym holenderskim kupcem, którego los zaprowadził do jedynej w Japonii europejskiej faktorii handlowej odizolowanej od reszty wysp. Wraz z protagonistą czytelnik poznaje elementy mentalności i zamkniętej kultury Kraju Kwitnącej Wiśni z początku XIX wieku, oraz bierze udział w rozgrywkach i intrygach rodzących się na handlowym styku kultur. W powieści nie zabrakło także wielu wątków historycznych, wątku uczuciowego, czy nawet nawiązań do dziewiętnastowiecznej nauki.
,,Tysiąc jesieni…’’ jest powieścią, której akcja raczej niespiesznie płynie, meandruje i rozlewa się na liczne wątki poboczne niż wartko pędzi. Sposób narracji koresponduje z duchem nieoswojonej Japonii i klimatem odciętej od świata Dejimy (wyspy, na której mieściła się holenderska faktoria handlowa). Charakterystyczne dla Mitchella dzielenie fabuły pomiędzy licznych bohaterów, w tym wypadku objawiało się przytaczaniem niezwykle obszernych historii życia licznie występujących w książce postaci. Początkowo ten sposób prowadzenia powieści wydawał mi się irytująco rozwlekły, bowiem główny wątek rozwijał się niezmiernie powoli. Jednak stopniowo, kolejne opowieści tworzyły fascynujący obraz Japonii i ówczesnego kolonialnego świata, a historia Jacoba de Zoeta w zamierzonym okresie nabrała stosownego rozmachu i dynamiki. ,,Tysiąc jesieni Jacoba de Zoeta’’ to warta lektury książka napisana charakterystycznym dla Mitchella przystępnym i urokliwym stylem.
Zawsze powtarzam, że takich książek nigdy za dużo. Polska popkultura czasów PRL-u wciąż nie doczekała się wyczerpującego opracowania, każda więc pozycja dotykająca ówczesnych fenomenów musi cieszyć. Ale jednak w przypadku „Stawki większej niż kłamstwo” mam mocno mieszane uczucia.
O słynnym serialu powstała już przynajmniej jedna – całkiem niezła – książka. Mowa o „Stawka większa niż życie. Serial wszech czasów” Bogdana Biernackiego. Przyznać jednak należy, że Maciej Replewicz nie stara się iść w ślady swego poprzednika, nie pisze historii serialu, ale próbuje zderzyć go z historycznymi realiami. Szuka więc pierwowzorów głównych bohaterów, szuka inspiracji dla wydarzeń, analizując drobiazgowo każdy odcinek, tropi przeszłość twórców książki i serii. Znajdziemy tu i Jamesa Bonda, i Richarda Sorge, i Heinricha Himmlera. Problem w tym, że w tym wszystkim gubi się nieco sam Kloss. Replewicz tak bardzo stara się znaleźć nawiązania i inspiracje, że zatraca umiar w swych zestawieniach. Łączy Klossa z prawie całą historią II wojny światowej, nawet tam, gdzie przesłanki ku temu są naprawdę wątłe. W efekcie powstaje książka bardziej o historii niż o serialu. O serialu, który chyba zresztą wcale takiej analizy nie potrzebował – bo czy ktoś próbuje szukać pierwowzorów postaci z filmów o wspomnianym Bondzie? „Kloss” – w przeciwieństwie do takich „Pancernych”, w których mamy przecież Studzianki, Pragę, Oksywie, Berlin – funkcjonuje w dość fikcyjnej rzeczywistości, mimo tego, że początek każdego odcinka zawiera datę. Ale nie ma za wiele w serialu autentycznych wydarzeń historycznych, większość to czysta literacka fikcja, tropienie kłamstw i przeinaczeń można w zasadzie zamknąć na temacie „Polak w służbie wywiadu sowieckiego”. W efekcie powstała książka obszerna, starannie przygotowana, a dla miłośników PRL-owskiej popkultury nieco ciężkostrawna.
Po „Redlum” sięgnęłam skuszona pozytywną recenzją redakcyjnej
koleżanki, obiecującą błyskotliwy pomysł, czarny humor i budzącego sympatię bohatera. Koncepcja miasta, będącego czymś w rodzaju getta dla potworów może i nie jest ograna, ale jej realizacja nie powaliła mnie na kolana. Z kolei wspominki o dawniejszej, bardziej zaawansowanej cywilizacji wypadły zdecydowanie mniej barwnie w porównaniu z wykorzystaniem tego motywu przez Marka Lawrence’a w powieściach ze świata Rozbitego Imperium. Poczucie humoru jest kwestią bardzo subiektywną, mogę tylko stwierdzić, że w moje autorka nie trafiła. Jeśli zaś o bohaterach mowa – prolog, gdzie protagonista oddaje na pożarcie wampirom trójkę podpitych ludzkich młodzieńców, którzy zaczepiali posługaczkę w karczmie (w zamierzeniu to pewnie miał być ów czarny humor), zniechęcił mnie to tej postaci. Poza tym Słodki jest dosyć nijaki. Pozostali bohaterowie przewijają się na dalszym planie i żaden z nich nie przykuł mojej uwagi. Choć „Redlum” jest powieścią, jeśli chodzi o strukturę, bliższa jest zbiorowi opowiadań, przez które przewijają się wspólne postaci i wątki. Przez pięć szóstych książki dominuje tematyka obyczajowa (ze szczególnym uwzględnieniem miłostek Słodkiego), z której wyłania się zarys większej intrygi. Na ostatnich kilkudziesięciu stronach nad Redlum zawisa niebezpieczeństwo, ale stanowi ono odwrotność tego, co rozumie się pod hasłem „epicki rozmach”. W efekcie zamiast podbudowy i gradacji napięcia, czytelnik dostaje przygarść epizodów z tytułowego miasta, zamkniętych nieprzekonującym finałem. Największą zaletą powieści jest lekki styl – czyta się ją bardzo szybko, lecz tuż po odłożeniu zawartość wietrzeje z pamięci.
