Antologia „Hardboiled” to całkiem udana krajowa próba zmierzenia się ze specyficzną odmiana kryminału.
Lokalny kryminał
[„Hardboiled” - recenzja]
Antologia „Hardboiled” to całkiem udana krajowa próba zmierzenia się ze specyficzną odmiana kryminału.
Na ogół strach bierze przed braniem do ręki antologii polskich opowiadań wydawanych przez mniej znane wydawnictwa, w dodatku oferujące teksty autorów bądź praktycznie nieznanych, bądź takich, którzy mają na swoim koncie ledwie kilka tekstów, i to puszczonych w przeważnie niszowych, wręcz zinowych periodykach. Na tym tle „Hardboiled” stanowi nieoczekiwanie miłe rozczarowanie.
Początkowo jednak wcale się na to nie zanosi – a to za przyczyną pompatycznego, drętwo napisanego i najzupełniej zbędnego wstępu, w którym znalazło się miejsce na dziwne słowa (bebechowate, destruowane), dziwny system przenoszenia wyrazów („ad- orowane”) i dziwny cytat, ponoć mający świadczyć o talencie Carrolla Johna Daly’ego, nieznanego u nas amerykańskiego pisarza uważanego za twórcę stylu hardboiled, bardzo blisko spokrewnionego z noir („Mam małe biuro z umocowaną na drzwiach tabliczką „Terry Mack, Prywatny Detektyw”, oznacza to wszystko, co tylko może ci przyjść do głowy. Nie jestem oszustem ani nie jestem tajniakiem; na mój własny sposób gram uczciwie.”) Szczęśliwie liczący tylko 5,5 strony wstęp jest za krótki, by poczynić większe szkody w odbiorze książki. Podobnie można zignorować dodane na końcu każdego z opowiadań jednostronicowe mini-komiksy, prezentujące ilustrację przypadkowych fragmentów tekstu.
Z czterech zawartych w „Hardboiled” opowiadań, oferowanych jako „Neo-Noir”, trzy są całkiem przyzwoicie napisane – dynamiczne, z naturalnymi dialogami i błyskającym tu i ówdzie pazurem wredniejszego humoru. To czwarte, przesadnie udziwnione i zwichrowane, nie ma absolutnie nic wspólnego z kryminałem i choćby z tego względu pasuje do pozostałych jak pięść do nosa – aczkolwiek też jest napisane sprawnie pod względem literackim. Co oznacza, że wyszczególnione w stopce redakcyjnej pozycje „redakcja” i „korekta” nie są pojęciami pustymi i ktoś nad tymi tekstami faktycznie spędził trochę czasu i je pracowicie przeszlifował.
Pierwszy tekst, „Lana” Juliusza Wojciechowicza, z interesującą dosłownością opowiada o zrujnowanym, zamieszkałym przez same podejrzane indywidua mieście, w którym cyniczny, brutalny i zarazem zmęczony życiem facet bawi się w detektywa, szukając morderców zaszlachtowanej na jego oczach ukochanej. Miasto, w pewien sposób będące samodzielną, odciętą od zewnętrznego świata enklawą, rządzi się niezrozumiałymi prawami, zaś życie ludzkie jest w nim nadzwyczaj tanie. Rozwiązanie intrygi nie jest może najszczęśliwsze, zwłaszcza że zaserwowane zostało trochę na zasadzie deus ex machina, ale klimat opowieści jest odpowiednio mroczny i pełen beznadziei, przywodząc na myśl ludzkość dogorywającą po jakimś globalnym kataklizmie.
Z kolei „Śpij, kochanie, śpij” Roberta Ziębińskiego doskonale wpasowuje się w ramy klasycznego opowiadania kryminalnego, proponując jednak oś intrygi wzbogaconą o drobny element nadprzyrodzony. Jest to najkrótsze opowiadanie zbioru, ale ze względu na oryginalny, może troszeczkę przefajnowany pomysł, z łatwością zapada w pamięć. Podobnie zapada w pamięć ostatni, najdłuższy tekst antologii, „Chińska podróbka” Kornela Mikołajczyka. Tym razem jest to pełną gębą science fiction, w którym staromodny, nieco cyniczny detektyw prowadzi śledztwo w sprawie zastępowania wysoko postawionych pracowników ich nie do końca idealnie wykonanymi kopiami. W śledztwie prowadzonym w realiach świata trzymanego za pysk przez zdominowane przez Azjatów korporacje pomaga bohaterowi holograficzny byt oraz zcyborgizowany, inteligentny kot. Akcja jest wartka, intryga ciekawi, a do tego dochodzi spora dawka przyjemnie odświeżającego humoru oraz rozsądnie odmalowane reguły rządzące światem przyszłości. To zresztą chyba najlepsze, najspójniejsze opowiadanie zbioru. Tylko znów – lekko szwankuje końcówka, nie zamykająca całości mocną czy szczególnie dowcipną frazą.
O trzecim w kolejności tekście, „Ambisentencji” Marka Zychli, nie będę się szerzej rozpisywał, bo i nie warto. Powiem tylko tyle, że jest to coś w rodzaju horroru opartego na brudzie i obrzydzeniu, rozgrywającego się w osiedlowej enklawie odciętej od zewnętrznego świata murem zbudowanym z ciał wciąż żyjących, wyjących w agonii mieszkańców. Bohaterem jest zaś gruba baba, której się wszyscy boją, dzieląca swoje ciało z wchłoniętym jakiś czas wcześniej chłopakiem. I tyle. Narracja męczy brakiem pomysłu na konkretną fabularną nić (przy 60 stronach objętości!), zaś sam finał rozczarowuje ucieczką w rozwiązanie charakterystyczne dla tych autorów, którzy może i piszą fantastykę, ale jednocześnie nie chcieliby utracić kontaktu z mainstreamem. Na czym traci i horror, i mainstream.
Polecam więc lekturę „Hardboiled” – raczej za wyłączeniem „Ambisentencji” – bo zawarte w antologii opowiadania są napisane zgrabnie, chwilami wręcz drapieżnie, i potrafią zapewnić kilka chwil bardzo solidnej, zapadającej w pamięć rozrywki na zadowalająco wysokim poziomie.