Przygody młodej lutnistki, poznającej arkana sztuki bardów podczas wędrówek między Wiedniem a Zamościem są tematem „Ballad ze spalonego traktu” Alicji Janusz. Autorka w debiutanckim zbiorze opowiadań zawarła wiele ciekawych informacji o grze na dawnych instrumentach, co dodaje tekstom oryginalności - jednak na polu literackim nie ustrzegła się fałszywych dźwięków.
Co nie gra w balladzie
[Alicja Janusz „Ballady ze spalonego traktu” - recenzja]
Przygody młodej lutnistki, poznającej arkana sztuki bardów podczas wędrówek między Wiedniem a Zamościem są tematem „Ballad ze spalonego traktu” Alicji Janusz. Autorka w debiutanckim zbiorze opowiadań zawarła wiele ciekawych informacji o grze na dawnych instrumentach, co dodaje tekstom oryginalności - jednak na polu literackim nie ustrzegła się fałszywych dźwięków.
Alicja Janusz
‹Ballady ze spalonego traktu›
Niewątpliwą zaletą książki jest zawarta w niej wiedza o muzyce. W opisach wyglądu i brzmienia starych instrumentów, klimacie pracowni nauczyciela Audrey, magicznej mocy przypisywanej melodiom można odczytać pasję autorki, która sama gra na lutni, może więc opowiadać o życiu muzyka z perspektywy własnego doświadczenia. Bohaterka „Ballad…”, ucząc się muzyki, poznaje zarazem sztukę bycia bardem – artystą obdarzonym niezwykłymi zdolnościami wpływania na ludzki umysł przez określone melodie, wypędzania demonów i komunikowania się podczas transu. O „poziomie zaawansowania” takiej osoby świadczy naszyjnik z triskelionem (potrójną spiralą), a Audrey marzy o tym, by zasłużyć na zmianę uczniowskiego miedzianego medalionu na srebrny, a w końcu na złoty – oznakę prawdziwego barda-mistrza.
Większość przygód dziewczyny i jej nauczyciela dotyczy egzorcyzmowania różnej maści groźnych istot zaczerpniętych ze słowiańskiego bestiariusza – to drugi element, dzięki któremu książka ma indywidualny rys. Lutnistka spotyka niksy, wija, strzygę, fiereję, latha, biesa i parę innych demonów (chociaż nie ma ambicji, żeby zostać nastoletnią łowczynią wampirów). W lekturze pomaga słowniczek zamieszczony na końcu książki, to bardzo praktyczny pomysł. Znajdziemy w nim garść informacji o wspomnianych na kartach książki postaciach historycznych, strojach, tańcach i demonach. W tekście pojawiają się także nawiązania do ballad i wierszy.
Książka składa się z piętnastu opowiadań z życia Audrey, połączonych motywem jej skomplikowanej relacji z rycerzem imieniem Rove. W „Preludium” lutnistka jest świadkiem popełnionego przez niego morderstwa i nagłej przemiany – ponoć z człowieka honoru staje się bezwzględnym złoczyńcą. Niestety, autorka w ogóle nie pokazuje nam Rovego przed tym wydarzeniem – dostajemy tylko krótkie wzmianki Audrey, że wcześniej podróżowali razem i że przysięgał jej bronić, ale nie wiadomo, kim dla siebie byli: przyjaciółmi? Kochankami? Ponadto na kartach książki widzimy wyłącznie brutalne i głupie zachowania mężczyzny, więc trudno uwierzyć w jego wspaniały charakter sprzed przemiany oraz zrozumieć, dlaczego młodej artystce tak bardzo zależy na mordercy i rabusiu. Obecność Rovego w każdym opowiadaniu staje się nużąca – zawsze, gdy ktoś zostaje napadnięty, okazuje się, że to banda Percivala, do której przystał dawny towarzysz wypraw dziewczyny. Pojawienie się jakiegoś mniej przewidywalnego czarnego charakteru dodałoby przygodom Audrey różnorodności.
Co do samej lutnistki – niby poznajemy na podstawie porozrzucanych wzmianek koleje jej życia od prześladowanego dziecka-odmieńca do artystki walczącej z demonami (a to znacznie więcej, niż autorka mówi o pozostałych bohaterach, choćby bezimiennym Mistrzu) – ale wciąż trudno ją nazwać pełnokrwistą bohaterką. W charakterze dziewczyny brakuje czegoś, co pozwoliłoby uwierzyć, że naprawdę obchodzi ją coś poza lutnią, perspektywą zdobycia złotego triskelionu i zemstą na Rovem; że potrafi polubić kogoś, kogo akurat nie potrzebuje (kto nie może jej bronić albo od kogo nie może się uczyć). Cechą, która moim zdaniem przeszkadza w utożsamieniu się z bohaterką, jest jej poczucie wyższości wobec wszystkich z wyjątkiem bardów i pewnej czarownicy. Jeśli pojawiają się wieśniacy, to nieodmiennie jest to ciemnota z widłami, jeśli szlachcic - to gruby, obwieszony klejnotami idiota, rycerze to „zakute łby”, a akademicy - wariaci. Być może chodziło o podkreślenie niezwykłości daru, jaki mają bardowie, ale groteskowe przedstawianie większości napotkanych ludzi stwarza pewną trudność: nie sposób uwierzyć w powołanie bardów do bezinteresownego pomagania całemu temu „chamstwu”. Kiedy w pierwszym opowiadaniu Audrey widzi rannego, myśli: „przyrzekałam pomagać ludziom. Jak wydobrzeje, zedrę z niego podwójną stawkę”. Za założenie opatrunku bardowie też mają cennik? Ciągłe wzmianki o powołaniu do niesienia pomocy brzmią w tym kontekście jak przejaw hipokryzji.
Postać Mistrza, nauczyciela Audrey, jest dość szablonowa: mądry i dobrotliwy, wyratował dziecko obdarzone niezwykłym talentem z łap rodziny i kształci je na barda z czystej potrzeby nauczania. Czy brak imienia, historii i cech szczególnych (poza powtarzanym do znudzenia nazywaniem dziewczyny „babą”) jest tu zamierzoną „tajemniczością”? Innym postaciom także przydałoby się więcej charakteru i odrobina biografii. Na przykład dlaczego Badylara, bard i mistrzyni szermierki, wybrała awanturnicze życie pełne niezbyt honorowych walk? O ile rudowłosa flecistka jednak jest kimś w miarę traktowanym serio, to mag-nieudacznik Czarny jest po prostu groteskowy – i nudny, bo ile razy mogą bawić magiczne wybuchy nie w porę? Na miano najlepiej napisanego bohatera zasługuje chyba… Maestro, perski kot Mistrza, który bezceremonialnie wchodzi nie tylko do zamkniętych pokojów, ale także do cudzych snów i wizji.
W przypadku bardów brakowało mi informacji, pozwalających lepiej poznać ich życie, np. czym jest ich moc kontrolowania umysłu przez muzykę, skoro dystansują się zarówno od magii jak religii, albo czy wolno im zakładać rodziny. Nie bardzo rozumiem skuteczność muzycznego szantażu: „Na skąpych ludzi bardowie też mieli sposoby, niejeden zalegający z płatnościami się o tym przekonał. Zwykle dobrze ułożona prosta przyśpiewka działała cuda. Szybkość zapłaty była wprost proporcjonalna do tego, jak wielu potrafiło ową melodyjkę zanucić”. Skoro złośliwa piosenka już się rozeszła wśród ludzi, jaki wpływ na to miało zapłacenie bardowi? Chyba, że ten po odbiorze pieniędzy kasował pamięć śpiewającym – ale o tym nigdzie nie ma wzmianki.
Poziom opowiadań jest bardzo nierówny - niektóre sprawiają wrażenie doklejonych na siłę, bo prawie nic się w nich nie dzieje, brakuje napięcia, a problem, który się pojawia, jest rozwiązywany natychmiast. Czasem brakuje wyważenia w kompozycji tekstu – pointa pojawia się nie w porę i rozbija klimat albo jest niezgrabna. Dwa spośród opowiadań to raczej absurdalne scenki będące komentarzami do współczesności – zasadność ich włączenia do „Ballad ze spalonego traktu” jest dla mnie dyskusyjna, ponieważ niczego nie wnoszą do historii bohaterki. Ponadto autorka oczywiście ma prawo do wypowiadania opinii na temat bezstresowego wychowania czy urody feministek, ale te wypowiedzi rozbijają spójność „renesansowego” świata przedstawionego. Można by temu zaradzić, gdyby rzeczony świat był wyraźniej zarysowany – bo nie wiadomo, co w nim zostało z naszej rzeczywistości, a co autorka zmieniła. Mamy Europę bez chrześcijaństwa, ale z murowanymi katedrami i klasztorami (klasztory pogańskie?), smoki i wolną elekcję, w której o tron Królestwa Słowiańskiego ubiegają się Iwan Groźny i Batory, w Wiedniu ulice są oświetlone lampami na eter, ale nie wolno używać broni czarnoprochowej… Nie da się stwierdzić, czy np. wspomniany w tekście Batory to historyczny Stefan Batory, czy jakiś inny pan o tym nazwisku, który wsławił się np. polowaniem na jednorożce? Bo oba rozwiązania byłyby w „Balladach…” tak samo możliwe. Brak kontekstu społecznego sprawia, że trudno jest wpisać zachowania bohaterów w jakieś normy. Jeśli Audrey, nastoletnia uczennica, spędza cały wolny czas pijąc w karczmach, to jak to jest postrzegane przez społeczność: jako gorszące i niegodne panny, odbierające jej dobrą opinię i szansę na znalezienie dobrze urodzonego kandydata na męża czy jako zwykły sposób życia studentki, który nikogo nie dziwi? W przypadku stwierdzeń takich jak to: „jeśli ktoś nie nadaje się do niczego, zostaje albo sztukmistrzem, albo wykładowcą” – trudno określić, czy to prywatne zdanie Audrey (która przecież szczerze podziwia swojego Mistrza, wykładającego na uniwersytecie w Wiedniu), autorki, która wyrównuje jakieś własne rachunki (akademicy nieraz są w książce przedstawieni jako głupcy) czy może rozpowszechniona opinia w świecie przedstawionym? Innym elementem wymagającym dopracowania jest poczucie odległości między miejscami, w których dzieje się akcja. Jeśli książkowy Zamość jest w miejscu prawdziwego, a Wiedeń tam, gdzie dzisiaj, to pokonywanie konno drogi między nimi odbywa się nienaturalnie szybko i bezproblemowo (krew na rękawie podróżnego nie zdążyła zaschnąć…). Podczas lektury brakowało mi poczucia, że tło jest przemyślane i spójne; dominowało raczej wrażenie, że autorka dokleja na szybko to, co jest jej akurat potrzebne.
W miarę zbliżania się do końca książki coraz wyraźniej widać inspiracje klimatem sagi o Wiedźminie: kontynent dręczony katastrofą ekologiczną pogrąża się w chaosie, ludzie dziczeją, demony przybywają, żercy nie radzą sobie ze złem, niechybnie idzie koniec świata. W mojej opinii autorka nie przedstawiła jednak tego świata jako wartego ratowania, jeśli faktycznie jest taki, jakim go widzimy oczami Audrey. Trudno jest też przejąć się bezpieczeństwem samej lutnistki, skoro ma tak wielu obrońców, ratujących ją przed każdym możliwym atakiem – fizycznym czy magicznym.
Co do języka opowieści - stylizacja czasem pozostawia sporo do życzenia, poza tym nie jestem pewna, czy autorka rozumie różnicę w znaczeniu słów "sławny" i "osławiony", jednak ogólnie nie jest źle. Zdarzają się sceny doskonale napisane, oddające magię muzyki, zaciszny klimat pracowni Mistrza czy – jak w „An droe” - pełną emocji walkę z demonem; mogłoby być ich więcej. W całym zbiorze najlepsze są właśnie dwa ostatnie z piętnastu opowiadań. Najsłabiej wypadają fragmenty parodystyczne (żerca Jerzy, egzorcyzmowanie feministek) i żarty, które za każdym powtórzeniem są mniej zabawne. W przypadku groteskowych wątków i postaci nie do końca wiadomo, co należy do rzeczywistości Audrey i jest na serio, a co jest zabawą w literaturę, być może zestawem dowcipów zrozumiałych dla autorki i jej znajomych, puszczaniem oka nad głową czytelnika.
„Ballady ze spalonego traktu” wzbudziły we mnie mieszane uczucia. Oprócz elementów ciekawych i oryginalnych, zwłaszcza tych związanych z muzyką, znajduje się w nich sporo rozwiązań nieprzemyślanych czy chybionych. Główna bohaterka raczej irytuje niż zasługuje na sympatię, fabule brak jakiejś bardziej skomplikowanej intrygi czy problemu, który potrafiłby zaangażować czytelnika, a świat przedstawiony cierpi na niedostatek spójności. Mam nadzieję, że następne utwory autorki okażą się lepiej skonstruowane, a oprócz wątków muzycznych będą przyciągały również osobowością bohaterów i barwnością konsekwentnie zbudowanego świata.
Nie wiem co to fiereja, nie wiem też co to lath, ale niksy wywodzą się z mitologii germańskiej.
Nie znam też książki pani Janusz, ale dziwne, że Autorka recenzji zauważa inspirację Sapkowskim, a nie zauważa, że elementy, które krytykuje w "Balladach" pojawiały się właśnie w opowiadaniach o Wiedźminie:
-groteskowe przedstawianie większości napotkanych ludzi
-wzmianki o powołaniu pomieszane z cynizmem
-anachronizmy rozbijające spójność świata
-nazwy geograficzne istniejące w naszej rzeczywistości
-nie zawsze wiadomo co jest na serio, a co zabawą w literaturę
Jeśli p. Janusz zrobiła to solidnie, to chyba nie jest tak źle ;-)
Co do artystki zakochanej w mordercy i rabusiu - co w tym nieprawdziwego?
Co do wybuchów nie w porę - czy to jest zabawne? - zapytałbym smurfa Zgrywusa.