Powieść sięgająca głębokich trzewi Ameryki, rozbrzmiewająca bluesem, ale też nieoczywista i niedookreślona – takie są „Białe łzy”.
Flaki Ameryki
[Hari Kunzru „Białe łzy” - recenzja]
Powieść sięgająca głębokich trzewi Ameryki, rozbrzmiewająca bluesem, ale też nieoczywista i niedookreślona – takie są „Białe łzy”.
Hari Kunzru, brytyjski pisarz hinduskiego pochodzenia, zadebiutował w 2002 roku znakomitym utworem „Impresjonista”. Trzy lata później podbił serca czytelników „Transmisją”, opierającą się na fascynacji globalizacją i nowoczesną technologią. Od tej pory jest liczącym się prozaikiem, którego książek wyczekuje się z niecierpliwością.
Kunzru mieszka od jakiegoś czasu w Stanach Zjednoczonych, co znajduje odzwierciedlenie w jego twórczości. Już „Gods Without Men” z 2011 roku (nietłumaczona na polski) była powieścią rozgrywającą się na południowym zachodzie USA. Obecnie dostajemy „Białe łzy”, docierające do korzeni amerykańskiej tożsamości i odsłaniające jej brudne, bolesne strony.
Gorąca prośba do czytelników: jeśli to możliwe, nie czytajcie blurba na czwartej stronie okładki. Trudno mi zrozumieć, dlaczego wydawca streścił w nim w zasadzie większość akcji powieści, pozbawiając tym samym czytelnika radości (i chwilami sensu) czytania. To już zbyt daleko idące ułatwienie. Owszem, powieść być może najprostsza w odbiorze nie jest, ale to Kunzru i zdajemy sobie sprawę, że to literatura wymagająca. Poza tym nie wszystko w blurbie zgadza się z fabułą „Białych łez” (chodzi o uczestników opisywanej tu wyprawy).
Powieść Kunzru to w jednej ze swoich licznych odsłon historia muzycznej pasji i przyjaźni. Dwójka młodych przyjaciół realizuje swój pomysł na życie i zakłada muzyczne studio, eksperymentując z nagraniami, sprzętem, brzmieniem i głosem. Jeden z nich, Carter, kolekcjonuje stare płyty z nagraniami bluesa. Interesują go wyłącznie produkcje do lat 30. XX wieku. Może sobie na to pozwolić, bo pochodzi z bogatej rodziny. Póki co, ojciec i brat są w stanie opłacać mu większość zachcianek. Carter godzinami mógłby rozmawiać o wykonawcach, wytwórniach, numerach katalogowych płyt, a Kunzru – zajmująco o tym pisać, za co należą się mu wyrazy uznania. Również gratulacje dla tłumacza Krzysztofa Cieślika, którego przekład ma unikalną melodię i świetny klimat – to było niełatwe wyzwanie.
Przyjaciel Cartera, Seth (jednocześnie narrator powieści) przypadkowo rejestruje na nowojorskim Placu Waszyngtona kogoś śpiewającego bluesowy standard. Carter po żmudnej technicznej obróbce wrzuca go do sieci, opatrując fikcyjnym (?) nazwiskiem wykonawcy. To uruchamia zaskakujący ciąg zdarzeń, zmieniający życie obu bohaterów i odsłaniający obraz amerykańskich realiów, jakiego się trudno się spodziewać. Być może nie wszystko dla polskiego odbiorcy będzie tu do końca czytelne, ale nawet podstawowa wiedza o kulturowych realiach współczesnej Ameryki powinna wystarczyć, by zrozumieć artystyczną wizję autora.
Kunzru dokonuje w „Białych łzach” swoistej dekonstrukcji amerykańskiej tożsamości, krytycznie i szczegółowo się jej przyglądając. Dociera do samych jej trzewi (by nie powiedzieć: flaków) pozwalając nam dostrzec to, co zwykle umyka naszej uwadze. Autor demaskuje porządek społeczny, który wcale nie jest tak elastyczny i otwarty, jak sądziliby ci, którzy marzą o bajecznej karierze „od zera do milionera”. Przyjrzyjmy się, jak ci na samej górze drabiny klasowej potrafią (w jedyny w swoim rodzaju sposób) rozkazująco pstryknąć palcami i zamknąć przed nosem drzwi tym, których nie życzą sobie oglądać, o czym przekonuje się Seth. Życzliwe uśmiechy w mig zamieniają się w nieprzeniknione oblicze prawnika, wyjaśniającego surowe konsekwencje „nieprzestrzegania warunków umowy”.
Cały czas brzmi w „Białych łzach” blues, który narodził się w delcie Mississipi wśród czarnych niewolników. To muzyka o tych i dla tych, którzy są ”down and out”, czyli dla „spłukanych i wykluczonych”. Na samym dole społeczeństwa, bez perspektyw na odmianę, ludzi zbędnych i niepotrzebnych. Od pokoleń nie zmienia się tu nic, nawet jeżeli pozornie w kraju zmieniło się dużo. Blues też się nie zmienił, nawet jeśli z czasem przekształcił się w ragtime, jazz, Tin Pan Alley, rhythm and blues, pop, soul, rock ’n’ roll, rap czy hip-hop. Słowa piosenek nadal brzmią tak samo jak sto pięćdziesiąt lat temu, gdy ta muzyka powstawała. Jest w nich krytyka kwestii politycznych i porządku społecznego, opartego na nierówności rasowej. Że nie ma już niewolnictwa i dyskryminacji? Kunzru nie pozostawia złudzeń: „Żyjemy w postrasowej Ameryce. Troszczymy się tylko o nadzór. (…) Już nie trzeba ich gonić do roboty. Nie trzeba chodzić ze strzelbą. Wystarczy ich wtłoczyć w ramy systemu. (…) Mandat za prędkość. Naruszenie porządku publicznego. Jak tylko się w nim znajdą, mają but na karku”. Doświadczenie Setha mówi samo za siebie.
Kunzru pozwala nam zajrzeć w najdalsze zakamarki Ameryki, szemrane bary, obszary biedoty i wykluczenia. I tu autor pokazuje swoje mistrzowskie powieściopisarskie rzemiosło (które ujawnił już w „Transmisji”). Nakreślony przez niego obraz nie jest realistyczny, ale artystycznie przetworzony: oniryczny, splatający w sobie czasy i miejsca, motywy i ludzi, poszukujących prawdy o świecie. Zamazują się granice, sceny zazębiają się o siebie, wszystko się przenika, tworząc niezwykłe uniwersum na pograniczu prawdy i zmyślenia.
Powieść Kunzru spaja symboliczna literacka klamra. Nagranie, które uruchomiło ten niezwykły splot wydarzeń, zarejestrowano na Placu Waszyngtona, nowojorskim symbolu zamożności, dobrobytu i elitarności (utrwalonym w jednym z utworów Henry’ego Jamesa). Powieściowi bohaterowie, zainspirowani muzyką, docierają gdzieś na prowincję stanu Mississipi. Mogłoby się wydawać, że nie ma dwóch miejsc bardziej od siebie oddalonych. A jednak są one połączone okrutnymi więzami amerykańskiej historii i społecznych realiów. Pomiędzy nimi rozbrzmiewa blues – muzyka bólu, wykluczenia i cierpienia. Doprowadza do łez. Jaki jest ich prawdziwy kolor?