„Niemartwi” Mikołaja Marceli obiecują więcej niż są w rzeczywistości w stanie dać.
Niedojadki
[Mikołaj Marcela „Niemartwi” - recenzja]
„Niemartwi” Mikołaja Marceli obiecują więcej niż są w rzeczywistości w stanie dać.
Mikołaj Marcela
‹Niemartwi›
Książka ma rzucającą się w oczy okładkę, z którą współgrają elegancko zaczernione brzegi kartek. Do tego notka na odwrocie obiecuje nie lada gratkę, bowiem zgodnie z nią akcja powieści rozgrywa się w Warszawie i jej okolicach, a jej sednem są zmagania z plagą żywych trupów. Dość szybko jednak okazuje się, że bohaterowie zamiast po mieście, biegają głównie po okolicznych lasach, zombie – nawet jeśli istotne z punktu widzenia intrygi – stanowią raczej mało narzucające się tło rozgrywki, a chwytliwe, choć pochodzące z innej epoki, hasła o pogoni za pieniądzem, głodujących mieszkańcach Trzeciego Świata i zgniliźnie kapitalizmu („Prawdziwym wybawieniem dla wielu było dopiero ugryzienie niemartwych”) okazują się tylko rzuconymi gdzieś tam mimochodem hasełkami, pozbawionymi najmniejszego znaczenia dla całej historii.
Wyjściowy pomysł, na którym oparta została powieść, był całkiem przyzwoity. Rozkręcająca się plaga zombie niespodziewanie ustaje i truposze zaczynają w pewnym sensie koegzystować z ocalałymi z plagi ludźmi. Podczas gdy ludzie uprawiają pola, truposze… no, snują się tam i siam, nie przejawiając ochoty do kąsania. Na ogół. Bo od czasu do czasu następują ataki, aczkolwiek rzadkie i szybko wygasające. Do kompletu dorzucone zostały z grubsza oficjalne jednostki wojskowe, zazwyczaj chroniące cywili, Pantery, czyli paramilitarne bojówki tępiące zombie, a także kult Ezechiela, nakłaniający ludzi do dobrowolnego stawania się truposzami. Poza ostatnim elementem, zakładającym, że ci, co ledwo wywalczyli ocalenie, teraz będą chętnie nadstawiać gardło truposzom, oraz bredniami o artystach filantropach dążących do zagłady ludzkości, wszystko tutaj z grubsza trzyma się kupy. Znośna jest też intryga, czyli śledztwo w sprawie dziwnego morderstwa w laboratorium, oraz poszukiwania zaginionego ojca. I mniej więcej tu kończą się pozytywy.
Niestety, psychologia postaci nie jest mocną stroną autora, w związku z czym twardziele czasami denerwują zagrywkami godnymi przedszkolaków, a ocaleńcy niekiedy wyczyniają takie rzeczy, że czytelnik zastanawia się, jakim cudem w ogóle przeżyli plagę. Mocną stroną nie są też ździebko łopatologiczne dialogi, jak również i sam język, powieść posiada bowiem przygarść różnych niezręczności, stylistycznych potknięć i zwyczajnych byków („blać”, „Job tvaju mat!”), co jest o tyle zaskakujące, że w stopce jest podanych troje redaktorów i korektor. Trudno też zrozumieć, czemu zamiast „truposzy” czy „zombie” są „niemartwi” i „nieśmiertelni”. Natomiast tym, co dobija całość i drastycznie obniża finalną ocenę, jest zakończenie – fatalnie skrojone, w kompletnie bezsensowny sposób eliminujące większość obsady, i ucinające opowieść w momencie, w którym normalnie następowałaby kulminacja rozstrzygnięcia. Zupełnie, jakby autor nie mógł się zdecydować, w którą stronę popchnąć fabułę, i dla spokoju rozdygotanego ducha ciachnął ją zwyczajnie toporem. Bo tak. Bo mógł. Bo to jego dzieło. Biorąc książkę do ręki trzeba więc pamiętać, że zwieńczenie niespecjalnie wynagrodzi czytelniczy trud, a wolumin będzie miał nad wyraz skromne szanse zdobyć godne miejsce w domowej biblioteczce.
Na koniec kilka co smakowitszych kąsków:
s. 25: „Zęby kreatury były tuż przy jego szyi, gdy z impetem coś odrzuciło ją na kilka metrów.” – i słusznie, bo organ atakowany należy odrzucić jako zbędny.
s. 27: „Karabin upadł na trawę, a ona sama przewróciła się z krzykiem.”
s. 28: „Wiktor Stachowski był, jest i będzie detektywem. Wszyscy wciąż mu to powtarzali, choć nie musieli.”
s. 35: „(…) w tej metodyczności była metoda.”
s. 142: „Rozejrzał się wokół. W krzakach znalazł kilka niedopałków papierosów. Kilka metrów od nich ktoś oddał mocz i sądząc po tym, że liście w tym miejscu były mniej suche niż dookoła, musiało to być najdalej kilka godzin temu.”
s. 143: „Droga na wprost prowadziła na skraj lasu, który dostrzegł w oddali, więc przypuszczalnie łączyła las z innymi drogami.”
s. 145: „Twórcy tego grobu musieli być groźni. Z pewnością nienawidzili niemartwych, pytanie jednak, jaki mieli stosunek do innych ludzi.”
s. 146−7: „Ze wszystkich stron otaczały go ściany deszczu.”
s. 147: „Michał wygrzebał się z dołu. Otrzepał plecy z odrazą (…).”
s. 206: „Samochodem bujało jak łódką, co nie najlepiej świadczyło o resorach.” – a myślałem, że raczej o drodze. W ostateczności o amortyzatorach.
s. 213: „Mężczyzna uderzył prawą, zaciśniętą w pięść dłonią w lewą pierś, po czym uniósł otwartą już dłoń w geście pozdrowienia.” – kto oberwał w pierś?
s. 288: „Po okolicy przebiegł zgrzyt przypominający tarcie zębów o metalową powierzchnię.” – mam jedynie nadzieję, że nie jest to dźwięk znany autorowi z autopsji…
s. 310: „Adrenalina, którą od dłuższego czasu do współczulnego układu nerwowego pompowały z zawrotną prędkością rdzeń nadnerczy, ciałka trzyzwojowe i komórki C tarczycy, na chwilę pozwoliła zapomnieć mu o postrzale (…).”
P.S. Ciekawostka – Mikołaj Marcela
przedstawia się jako „współautor i współkoordynator kierunku sztuka pisania na Uniwersytecie Śląskim”, prowadzący „zajęcia i warsztaty z teorii fabuły, pisania artystycznego i kultury popularnej”…
Z ciekawości przeszukałem trochę internetów, faktycznie jest doktorem języka polskiego z kilkoma całkiem niezłymi publikacjami (vide http://www.inolp.us.edu.pl/zaklady/zaklad-historii-literatury-poromantycznej/mikolaj-marcela/). Z drugiej strony trafiają się u niego również potworki typu "coach managment" na TEDx Rawa River (https://www.youtube.com/watch?v=5r9Cs5ke608) o zastosowaniu filozofii kaizen w życiu codziennym