Na kartach „Wspólników” nie spotkamy najsłynniejszego bohatera stworzonego przez belgijskiego pisarza Georges’a Simenona, czyli komisarza Jules’a Maigreta. Co z kolei może być podpowiedzią, że tym razem nie mamy do czynienia z kryminałem. I tak, i nie. W tej powieści nie toczy się wprawdzie klasyczne śledztwo w sprawie popełnionej zbrodni, ale napięcie z biegiem czasu i tak sięga zenitu.
Jak żyć?
[Georges Simenon „Wspólnicy” - recenzja]
Na kartach „Wspólników” nie spotkamy najsłynniejszego bohatera stworzonego przez belgijskiego pisarza Georges’a Simenona, czyli komisarza Jules’a Maigreta. Co z kolei może być podpowiedzią, że tym razem nie mamy do czynienia z kryminałem. I tak, i nie. W tej powieści nie toczy się wprawdzie klasyczne śledztwo w sprawie popełnionej zbrodni, ale napięcie z biegiem czasu i tak sięga zenitu.
Georges Simenon
‹Wspólnicy›
Georges Simenon po wsze czasy kojarzony będzie jako autor kryminałów. Nie należy jednak zapominać, że zdecydowana większość jego książek z komisarzem Jules’em Maigretem w roli głównej to tak naprawdę powieści psychologiczne, w których autor starał się zgłębić naturę zła tkwiącego w człowieku i zmuszającego go do popełnienia zbrodni. Dlatego w twórczości Belga nie uświadczymy szalonych superzłoczyńców, w głowach których rodzą się śmiałe plany doprowadzenia do globalnej katastrofy bądź przejęcia władzy nad światem; nie ma w niej też seryjnych morderców, którzy latami wodzą za nos policję. Bandyci kreowani przez Simenona często sami są ofiarami – ich wkroczenie na drogę przestępstwa bywa skutkiem niepowodzeń życiowych, nieszczęśliwej miłości, biedy. Ale Joseph Lambert – bohater „Wspólników” – jest inny. Można bowiem odnieść wrażenie, że jemu akurat wszystko się udaje.
Simenon pisał nieustannie. Także w czasie urlopów. W połowie września 1955 roku, zamiast wygrzewać się w słońcu Lazurowego Wybrzeża podczas pobytu w miasteczku La Gatounière w Alpach Nadmorskich, wolał zamknąć się w pensjonacie, aby opowiedzieć dramatyczną historię drobnego przedsiębiorcy, którego namiętność doprowadziła do tragicznego końca. W roku następnym powieść wydana została przez paryską oficynę Presses de la Cité, z którą Belg związany był przez kilka dekad swej twórczej aktywności. Jak większość dzieł Simenona, także „Wspólnicy” doczekali się ekranizacji, aczkolwiek na swoją kolej musieli czekać dość długo (priorytetem były jednak mimo wszystko książki z Maigretem). Pierwsza telewizyjna adaptacja, autorstwa Serge’a Moatiego, pojawiła się w 1999 roku, natomiast druga, wyreżyserowana przez Christiana Vincenta, przed pięcioma laty. Obie poza Francją pozostają praktycznie nieznane, podobnie zresztą jak ich literacki pierwowzór. W przypadku tego ostatniego – niesłusznie.
Joseph Lambert mieszka na francuskiej prowincji; wraz z młodszym bratem Marcelem prowadzi, odziedziczoną po ojcu, firmę budowlaną. Dla wszystkich w okolicy jest jednak oczywiste, że to starszy z rodzeństwa podejmuje najważniejsze decyzje, on jest szefem, on spija nektar. Młodszy jest od nadzorowania produkcji i dbania o to, aby zgadzały się finanse. Wielu osobom taka rola w rodzinnym interesie zapewne by nie pasowała, ale Marcel nie ma zamiaru buntować się przeciwko Josephowi. Nie ma tego w naturze. Jest bowiem człowiekiem spokojnym i spolegliwym, przykładnym mężem (i, co istotne w kontekście tytułu powieści, wspólnikiem), od którego inni mogliby się tylko uczyć odpowiedzialności. Starszy brat to jego całkowite przeciwieństwo. Nieudane, bezdzietne małżeństwo z nudną i chyba mało atrakcyjną Nicole Fabre sprawiło, że szuka on pocieszenia w ramionach innych kobiet, nie stroniąc przy tym od towarzystwa prostytutek. O czym w miasteczku wszyscy wiedzą, Nicole również.
Dotąd Joseph traktuje wszystkie swoje miłostki tak, jak na to zasługują – przelotnie (i to w dosłownym znaczeniu tego słowa). Aż do momentu, gdy los stawia na jego drodze Edmonde Pampin, sekretarkę w jego firmie, z którą, co oczywiste, nawiązuje romans. Jest to o tyle dziwne, że w Edmonde nie ma nic fascynującego. Młoda kobieta sprawia raczej wrażenie bezwolnej lalki, ozdoby, która nie ma własnego zdania. Jest zamknięta w sobie, ale nie dlatego, że skrywa jakąś tajemnicę. Całkowicie oddana swemu szefowi, podporządkowuje mu się całkowicie. Gdy zabiera ją ze sobą poza miasto – oficjalnie, aby zlustrować prowadzoną budowę – choć wie doskonale, o co chodzi, jedzie z nim. I właśnie w czasie jednej z takich eskapad, dzieje się coś, co diametralnie zmienia życie Josepha – trzymając jedną rękę między udami kobiety, powoduje on wypadek samochodowy, w wyniku którego rozbija się autobus z dziećmi wracającymi z wakacji. Wraz z dorosłymi ginie w sumie, choć o tym bohater dowiaduje się dopiero później, pięćdziesiąt jeden osób.
Spowodowawszy katastrofę drogową, Lambert reaguje instynktownie i… odjeżdża (względnie ucieka). Nikomu nie udziela pomocy. Nikogo nie informuje o zdarzeniu. Szczęście mu sprzyja, bo prawdopodobnie nikt nie widział wypadku. Poza nim samym jest tylko jeden świadek – Edmonde. Ale ona zachowuje się tak, jakby nic się nie stało. Milczy! Zdarzenie szybko trafia na pierwsze strony gazet; śmierć dzieci zawsze wywołuje szok i wielkie zainteresowanie mediów. Policja i detektyw wynajęty przez firmę ubezpieczeniową dokładają wszelkich starań, aby wyjaśnić sprawę. A Joseph stara się… normalnie żyć. Tylko jak poradzić sobie z wyrzutami sumienia? Tragiczny w skutkach wypadek jest punktem wyjścia we „Wspólnikach”. Czytelnik od samego początku wie, co się stało, dlaczego i kto jest winien. Mimo to Simenonowi udało się stworzyć historię trzymającą w napięciu do ostatniej strony. Osiągnął to, stosując prosty zabieg – na wszystko, co dzieje się później, patrzy oczyma sprawcy.
Oczyma człowieka, który stara się za wszelką cenę zrzucić z siebie winę, a przynajmniej pomniejszyć ją. Belg stawia tutaj fundamentalne pytanie: Czy sprawca potwornego czynu, choćby spowodowanego nieumyślnie, jest w stanie pokonać własne wyrzuty sumienia, uciec od odpowiedzialności, oczyścić się bez pokuty i wrócić do – w miarę – normalnego życia? Simenon nie odstępuje Lamberta na krok, nie opuszcza jego umysłu. Dzięki temu wiemy, co dręczy bohatera, jakie myśli kłębią się w jego głowie, co robi, aby wrócić do psychicznej równowagi. Pod wieloma względami warstwa psychologiczna „Wspólników” – najistotniejsza dla całej powieści – przywodzi na myśl twórczość Fiodora Dostojewskiego. Joseph Lambert jest jak Rodion Raskolnikow, który oczekuje przebaczenia, nie chcąc jednak nawet przyznać się publicznie do tego, co zrobił. Popełnił – mówiąc symbolicznie – zbrodnię, lecz najchętniej uniknąłby kary. I to przede wszystkim różni go od studenta z Petersburga.
Książka Belga to jedno z tych dzieł, z których trudno się otrząsnąć, a odłożywszy je, spojrzeć przez okno i powiedzieć: Ach, jaka wspaniała pogoda, może przejdziemy się na plażę, popływamy? Podobne kwestie i dylematy moralne powracały także w późniejszych książkach Simenona – vide „
Więzienie” (1967) bądź „
Niewinni” (1971) – i zawsze pisarz miał coś ważnego i istotnego do powiedzenia. Bo to zwyczajnie mądry człowiek był!