Przed dwoma laty Marek Krajewski zrozumiał, że eksploatując do granic czytelniczej wytrzymałości postać Edwarda Popielskiego, dotarł do muru. Dlatego też postanowił rozstać się z lwowskim policjantem i wskrzesić bohatera, któremu zawdzięcza rozgłos i sławę, czyli Eberharda Mocka. Drugą odsłoną reaktywowanej serii jest rozgrywająca się w miesiącach poprzedzających wybuch pierwszej wojny światowej książka „Mock. Ludzkie zoo”.
Przygody Eberharda na Czarnym Lądzie
[Marek Krajewski „Mock. Ludzkie zoo” - recenzja]
Przed dwoma laty Marek Krajewski zrozumiał, że eksploatując do granic czytelniczej wytrzymałości postać Edwarda Popielskiego, dotarł do muru. Dlatego też postanowił rozstać się z lwowskim policjantem i wskrzesić bohatera, któremu zawdzięcza rozgłos i sławę, czyli Eberharda Mocka. Drugą odsłoną reaktywowanej serii jest rozgrywająca się w miesiącach poprzedzających wybuch pierwszej wojny światowej książka „Mock. Ludzkie zoo”.
Marek Krajewski
‹Mock. Ludzkie zoo›
Wiele przykrych słów mógł swego czasu przeczytać Marek Krajewski na łamach „Esensji” na temat swoich powieści „
W otchłani mroku” (2013) i „
Władca liczb” (2014). Nie ma się jednak co nad renomowanym autorem rozczulać, albowiem zasłużył na nie jak mało kto. Chcąc wyrwać się z niewoli Eberharda Mocka, który kilkanaście lat temu przyniósł mu wielką popularność wśród wielbicieli kryminałów w Polsce, wykreował bohatera zastępczego. Mowa o lwowskim komisarzu Edwardzie Popielskim, który stał się dla wrocławskiego prozaika swoistym wyjściem awaryjnym, ucieczką przed zaszufladkowaniem. O ile pierwsze książki z Popielskim w roli głównej trzymały jeszcze poziom („
Głowa Minotaura”, 2009; „
Liczby Charona”, 2011; „
Rzeki Hadesu”, 2012), o tyle kolejne – ich tytuły zostały wymienione na początku akapitu – znamionowały olbrzymi kryzys twórczy Krajewskiego. W efekcie – zapewne po dłuższym namyśle – postanowił on odpocząć (ciekawe jak długo?) od gliniarza ze wschodniej Galicji. Którego zresztą później i tak przeflancował do Wrocławia…
Czytelnicy mogli się więc zastanawiać, co będzie dalej. Czy Krajewski wymyśli kolejną postać – policjanta względnie prywatnego detektywa – czy też powróci do swego sztandarowego bohatera. Wszystkie wątpliwości zostały rozwiane dwa lata temu, kiedy do księgarń trafiła pierwsza odsłona nowej serii o…
Eberhardzie Mocku, zatytułowana po prostu „
Mock”. Powieść, choć znających wcześniejsze dzieła pisarza niczym oczywiście zaskoczyć nie mogła, dorównywała jednak pierwszym kryminałom wrocławianina („Śmierć w Breslau”, „Koniec świata w Breslau”, „Widma w mieście Breslau”). I tylko o to tak naprawdę chodziło. By rozważania matematyczno-filozoficzne, jakim z lubością oddawał się Edward Popielski, ustąpiły w końcu miejsca (niekoniecznie znikając całkowicie) intrygującej fabule i nieco mniej wydumanym, za to realniejszym wątkom kryminalnym. Inna sprawa, że Krajewski ma swój własny – szlifowany od prawie dwóch dekad – styl; posługuje się też wy- i dopracowanym schematem, w którym istotną rolę odgrywa koncept z założenia mający szokować czytelnika. Nie inaczej jest w nowych powieściach o Mocku, w tym także w „Ludzkim zoo” i nadchodzącym wielkimi krokami „Pojedynku”.
Po lekturze drugiej powieści „odrodzonego” Mocka jeszcze jedna rzecz przykuwa uwagę. W przeciwieństwie do poprzednich książek o policjancie z Breslau tym razem Marek Krajewski postanowił zachować chronologię wydarzeń. Jest to na pewno wygodniejsze również dla niego samego, pozwala bowiem konsekwentnie budować postać, rozwijać karierę bohatera i jednocześnie chroni przed wpadkami, raczej nieuniknionymi, kiedy dodając kolejne tomy cyklu, przeskakuje się w czasie – raz w przód, to znów w tył. Akcja poprzedniej powieści rozgrywała się w 1913, w „Ludzkim zoo” przenosimy się natomiast do 1914 roku (nie licząc prologu i epilogu). Trzydziestojednoletni Eberhard wciąż jest wachmistrzem w wydziale obyczajowym policji wrocławskiej, ale ma widoki na znacznie ciekawszą służbę. Dzięki sprawie związanej z otwarciem Hali Stulecia, opisanej w „Mocku”, znalazł się przecież na celowniku samego majora (później pułkownika) Waltera Nicolaia, szefa wywiadu wojskowego Armii Cesarstwa Niemieckiego. Zaowocowało to skierowaniem skromnego wachmistrza na szkolenie szpiegowskie, nad którym pieczę sprawuje kapitan Erich Johannis, postać w Breslau bardzo wpływowa i z koneksjami w Berlinie.
W sprawach osobistych też na nic nie może Mock narzekać. Wciąż spotyka się z Marią Kayser, która awansowała nawet do roli jego oficjalnej narzeczonej, aczkolwiek Eberhard zastanawia się, czy nie zerwać tej znajomości, zanim zostanie dociągnięty do ołtarza, by powiedzieć sakramentalne „tak”. Bardzo bowiem ceni sobie wolność; poza tym ma wątpliwości, czy to, co czuje do młodej kobiety, to na pewno miłość. Mimo to kiedy Maria i jej stara matka żalą się wachmistrzowi, że w ich mieszkaniu co noc słychać płacz dziecka i potępieńcze krzyki, daje się w końcu przekonać i na własną rękę zaczyna działać. W czasie przeszukania piwnicy pobliskiego, nieczynnego już Dworca Górnośląskiego nie spotyka żadnych duchów, znajduje natomiast, co też zastanawiające, skórki po bananach. Jest to na tyle intrygujące, że postanawia zbadać sprawę bliżej, a zaczyna od wizyty w Archiwum Miejskim, aby przejrzeć plany dworca. Kiedy okazuje się, że… ich nie ma, ponieważ zostały przejęte przez wojsko, a rękę na nich trzyma kapitan Johannis – jego policyjny nos podpowiada mu, że coś tu bardzo mocno śmierdzi. Choć w tym momencie nie zdaje sobie jeszcze sprawy, że przekraczając próg archiwum, w rzeczywistości wywołuje efekt domina (mimo że trafniejsze byłoby słowo lawina), który prostą drogą zaprowadzi go do samego Hadesu.
Krajewski lubi szokować czytelnika i nie odmawia sobie tego także w „Ludzkim zoo”. Zastosowany przez niego koncept przywodzi na myśl klasyczny amerykański horror Toda Browninga „Dziwolągi” (1932), który tuż po premierze wzbudził takie kontrowersje, iż w wielu krajach nie dopuszczono go nawet na ekrany. Polski prozaik idzie jednak dalej, dorzucając do fabuły również wątki zaczerpnięte z powieści Herberta George’a Wellsa „Wyspa doktora Moreau” (1896). Ważnym motywem są silnie eksponowane w książce wrocławianina, chociaż nienazwane z imienia, idee rasistowskie, które w tym czasie zdobywały coraz większą popularność w Niemczech (vide poglądy Houstona Stewarta Chamberlaina czy Guido von Lista). By do nich nawiązać, wprowadził postać naukowca-szaleńca (trochę na wzór doktora Moreau), Afrykanera, który staje się głównym oponentem Mocka. To właśnie dzięki niemu w finałowej części „Ludzkiego zoo” Krajewski zyskuje możność wysłania wachmistrza z Breslau na Czarny Ląd. Te sekwencje powieści, w dotychczasowej historii serii nadzwyczaj egzotyczne, służą nie tylko podbiciu napięcia, ale i nawiązaniu do pierwszego ludobójstwa dokonanego przez białego człowieka w XX wieku – ludu Herero w dzisiejszej Namibii.
Do portretu psychologicznego Mocka powieść sprzed roku nie wnosi niczego nowego. W sumie jest to już przecież dziewiąta pozycja, w jakiej pojawia się Eberhard (a siódma, w której odgrywa rolę pierwszoplanową) i nie ma większego znaczenia fakt, że dopiero druga pod względem chronologii. O policjancie z Breslau Krajewski napisał już chyba wszystko; w kolejnych odsłonach cyklu może jedynie pogłębiać to, co wiedzieliśmy już wcześniej. Mock jest więc inteligentny i przebiegły, nie boi się ryzyka, nawet jeżeli ceną za nie jest ból czy utrata zdrowia. Ma w sobie silne poczucie sprawiedliwości, które nie pozwala mu odpuszczać przestępcom, a z drugiej strony nie jest bezmyślnym służbistą i potrafi nagiąć regulamin, jeżeli dzięki temu może pomóc komuś, kto na to zasługuje. Co również istotne (wszak to bohater, którego mamy lubić, a który przecież za lat dwadzieścia będzie służył państwu nazistowskiemu) – nie podziela poglądów rasistowskich. Tradycyjnie oprócz Eberharda ważnym bohaterem książki jest niemiecki Wrocław. Krajewski wciąż z tą samą lubością szkoli czytelnika z topografii przedwojennego Breslau. Dla kogoś spoza stolicy Dolnego Śląska możemy to być momentami irytujące, ale dla tych, którzy mieszkają w mieście nad Odrą na pewno wiąże się to z dodatkowym walorem.
"Przed dwoma laty Marek Krajewski zrozumiał, że eksploatując do granic czytelniczej wytrzymałości postać Edwarda Popielskiego, dotarł do muru."
Panie Sebastianie, a może po prostu przed dwoma laty wydawnictwu W.A.B. wygasły prawa do Mocka i wreszcie Krajewski mógł przestać udawać, że Popielski to coś więcej niż przeniesiony do Lwowa (i do Znaku) Mock?