Wydawca określa powieść „Powstali 1863” Elżbiety Szczęsnowicz mianem „książki znalezionej w pamiętniku”. I jest to w połowie prawdą. Tylko że autorka, przepisując miejscami całe fragmenty opublikowanych (sic!) wspomnień powstańca styczniowego, bardzo niebezpiecznie ociera się o plagiat. I nie pomagają w niczym dodatkowe genderowe wątki kobiet i ich pracy na rzecz powstania.
Ten dziwny wiek XIX: Praca odtwórcza
[Elżbieta Szczęsnowicz „Powstali 1863” - recenzja]
Wydawca określa powieść „Powstali 1863” Elżbiety Szczęsnowicz mianem „książki znalezionej w pamiętniku”. I jest to w połowie prawdą. Tylko że autorka, przepisując miejscami całe fragmenty opublikowanych (sic!) wspomnień powstańca styczniowego, bardzo niebezpiecznie ociera się o plagiat. I nie pomagają w niczym dodatkowe genderowe wątki kobiet i ich pracy na rzecz powstania.
Elżbieta Szczęsnowicz
‹Powstali 1863›
Powieść Szczęsnowicz należy podzielić na dwie części. Pierwsza z nich to właśnie owa książka znaleziona w pamiętniku, czyli przepisywanie wspomnień powstańca styczniowego. Temu elementowi przyjrzyjmy się najpierw. Inspiracją są tutaj opublikowane po raz pierwszy w 1908 roku „Moje wspomnienia. Rok 1863”, których autorem był podporucznik weteran Wojska Polskiego
1) Stefan Brykczyński. Zarówno książka (która doczekała się co najmniej czterech wydań), jak i autor (który dokonywał wielu odczytów dotyczących powstania) cieszyli się w okresie międzywojennym sporą popularnością. Nawet jeżeli dziś już o Brykczyńskim i jego wspomnieniach zapomniano, nie zmienia to faktu, że książka jest powszechnie dostępna jako część programu digitalizacji naukowych zbiorów bibliotecznych. Sam korzystałem z czwartego wydania z roku 1936 roku dostępnego przez
Podlaską Bibliotekę Cyfrową.
Po pobieżnej lekturze książki samego Brykczyńskiego (i bardziej szczegółowej „Powstali 1863”) muszę stwierdzić, że to właśnie piszący przed stu laty weteran powstania jest po prostu lepszym autorem. Jego wspomnienia cechują się narracją pełną swady, ale i pewnej dozy naiwności (co czyni opisywane przygody nastoletniego powstańca bardziej przekonującymi). Nie brak tutaj fantazji, przez co też nie sposób traktować wszystkiego, o czym pisze autor, na poważnie, jak zresztą ze wszystkimi wspomnieniami bywa.
Może się wydawać, że Brykczyński, z czasem „wyleczony” z powstańczych ideałów (po powrocie z Syberii poświęcił się pracy organicznej i edukacji) pisał swoje wspomnienia z myślą o młodzieży, choć niekoniecznie z zamiarem podtrzymywania ducha aktywnej walki o niepodległość. Jawią się więc „Moje wspomnienia” jako pamiątka młodzieńczej lekkomyślności, choć pozbawiona przy tym jakiegokolwiek moralizatorskiego tonu – co jest jedną z większych jej zalet. I mimo swojego wieku pokusiłbym się o stwierdzenie, że wydanie „Moich wspomnień” Brykczyńskiego w ich oryginalnym kształcie byłoby o wiele lepszym rozwiązaniem niż fabularyzowanie już i tak istniejącej fabuły przez Szczęsnowicz. Szczególnie że w wielu miejscach polega to po prostu na zwykłym przepisywaniu (z niewielkimi tylko zmianami) wspomnień powstańca – ze szkodą dla oryginału.
Tam gdzie Brykczyński jest lakoniczny i konkretny, Szczęsnowicz rozwleka epizody i wydarzenia na niepotrzebne akapity i dialogi. Co jest oczywiście dyktowane próbą „wygładzenia” i nadania wspomnieniom bardziej powieściowego charakteru. Nie sprawdza się to zupełnie – dialogi są drętwe i bez polotu, bohaterowie pozbawieni cech szczególnych, a fabuła i tak podąża tą samą ścieżką, którą nadał jej autor „Moich wspomnień”. Bez przesady można powiedzieć, że autorka wykonała tu pracę odtwórczą bardziej niż twórczą.
Druga część książki to rozdziały opowiadające o kobiecej stronie powstania, czyli perypetiach podstarzałej już, pamiętającej czasy napoleońskie i powstanie listopadowe Eufemii, lokalnej damie i patriotce, oraz jej młodszej (choć już trzydziestoletniej) krewniaczce Mariannie. Jak u Orzeszkowej, starsze panie spotykają się wieczorami pruć stare jedwabie i zbierać złote i srebrne nici na rzecz powstania, a przy tym dyskutować o starych dobrych czasach. Dialogi są, niestety, wciąż drętwe i jeżeli ich celem miało być „wzbogacenie” historii samego Brykczyńskiego, to nie spełniają swojej roli.
To samo trzeba powiedzieć o rozmowach prowadzonych między „czerwoną” Eufemią a „białą” i emancypującą Marianną. Na poparcie swoich poglądów obie bohaterki przytaczają argumenty tak drętwe, że chyba żywcem wyjęte z podręcznika do historii. Opowieści o wydarzeniach wcześniejszych (na przykład demonstracjach warszawskich z 1861 roku) przekazywane w formie dialogów również rażą nudą i sztampą. Trudno zresztą ocenić, czy Marianna jest bardziej emancypantką („Kobiety powinny być niezależne. Wykształcone, pewne siebie, silne. Muszą mieć prawa jak mężczyźni.”) czy patriotką („Myśmy wszyscy byli patriotami pracy, tymi, którzy upatrywali wolności poprzez moralne i umysłowe wyzwolenie narodu.”).
A skoro mamy do czynienia z powieścią o XIX wieku, nie mogło zabraknąć wątku romansowego – choć określanie go w ten sposób byłoby sporym nadużyciem. Marianna bowiem, mimo swoich trzydziestu trzech lat, przeżywa iście pensjonarskie dylematy związane z uczuciem do niejakiego Edwarda, innego białego patrioty, który pozostał w Warszawie. O jakości tego „romansu” niech poświadczą cytaty:
„Teraz, gdy wiedziała, że Edward jest w więzieniu, czuła się samotna jak nigdy dotąd.” – pomimo tego, że sama od kilku miesięcy znajdowała się poza Warszawą, pomagając Eufemii w Lubelskiem.
„Nie pozostawił jej złudzeń ani wątpliwości. Nawet w tej kwestii był prawy i bezkompromisowy. A ona? Czyż po tym wszystkim nie kochała go jeszcze bardziej? Pogodziła się z myślą, że można kochać i jednocześnie nie być kochaną.” – przypominam, że mamy do czynienia z monologiem wewnętrznym trzydziestoletniej, wyemancypowanej kobiety.
Ostatecznie, kiedy do Marianny dociera wieść o śmierci jej ukochanego w warszawskiej Cytadeli, przechodzi ona przemianę i rzuca się w wir prawdziwej pracy organicznej i dążenia do emancypacji, biorąc się za pomoc w leczeniu rannych i samokształcenie się w zawodzie medycznym.
Najbardziej zastanawia mnie, do kogo była w zamyśle autorki skierowana ta książka. Młodzieńcze przygody Brykczyńskiego sugerują młodszego czytelnika, podobnież jak drętwe historyczne wykłady w rozdziałach prezentujących perypetie Marianny i Eufemii. Z drugiej strony mimo ich wyraźnie edukacyjnego charakteru to właśnie zawarte tam elementy (dyskusja o chorobach francuskich i niewybredne żarciki, którymi obrzucają się starsze panie) każą wątpić, czy to faktycznie lektura młodzieżowa.
Powtórzę raz jeszcze: „Powstali 1863” to książka o wiele słabsza od swojego pierwowzoru, jakim są „Moje wspomnienia” Stefana Brykczyńskiego. Poza przypomnieniem powstańca i jego losów, powieść Szczęsnowicz wnosi bardzo niewiele do naszej wiedzy i zrozumienia powstania styczniowego, a i pod względem zapewnianej rozrywki (mimo rzadko poruszanego w beletrystyce tematu) nie jest czymś, co zasługuje na uwagę. Jako jedna z książek wydanych z okazji sto pięćdziesiątej rocznicy wybuchu powstania styczniowego, „Powstali 1863” dowodzą, jak płytkie jest współczesne zrozumienie tego zrywu narodowego.
1) Tytuł ten przyznano mu dopiero po pierwszej wojnie, jak zresztą wielu innym powstańcom styczniowym, którzy dożyli czasów II RP.