Nie tak dawno jeden z polskich polityków (i finansistów) powiedział coś, co można by zinterpretować mniej więcej tak: nie zawsze ofiara jest niewinna, niekiedy racja jest po stronie tego, kto dokonał przestępstwa. Abstrahując od zasadności powyższych słów, które padły przecież w konkretnym kontekście, niekiedy rzeczywiście mogą być one prawdziwe. Tak nierzadko uważał Georges Simenon. Co udowodnił między innymi w powieści „Maigret i hurtownik win”.
Nikt nie jest bez winy, ale czy wszyscy są winni?
[Georges Simenon „Maigret i hurtownik win” - recenzja]
Nie tak dawno jeden z polskich polityków (i finansistów) powiedział coś, co można by zinterpretować mniej więcej tak: nie zawsze ofiara jest niewinna, niekiedy racja jest po stronie tego, kto dokonał przestępstwa. Abstrahując od zasadności powyższych słów, które padły przecież w konkretnym kontekście, niekiedy rzeczywiście mogą być one prawdziwe. Tak nierzadko uważał Georges Simenon. Co udowodnił między innymi w powieści „Maigret i hurtownik win”.
Georges Simenon
‹Maigret i hurtownik win›
Zastanawiacie się zapewne, jak długo jeszcze recenzje kolejnych powieści Georges’a Simenona będą trafiać na łamy „Esensji”. Wszystko w rękach toruńskiego Wydawnictwa C&T. Jeżeli zdecyduje się ono na publikację wszystkiego, co wyszło spod ręki (względnie pióra) wielkiego belgijskiego pisarza, długo jeszcze będziemy mieli czym się zajmować. Na szczęście! Wszak ustaliliśmy już wcześniej, że twórczość Simenona, biorąc pod uwagę jej bogactwo, jest fenomenem – także z uwagi na to, że wpadki jakościowe przydarzały się autorowi nadzwyczaj rzadko. Nie jest nią na pewno nie tak dawno wydany w Polsce po raz pierwszy – i to prawie pół wieku po napisaniu – kryminalno-psychologiczny „Maigret i hurtownik win” (1970), na liście dzieł poświęconych postaci legendarnego paryskiego policjanta noszący numer siedemdziesiąty pierwszy (na ogółem opublikowanych siedemdziesiąt pięć powieści, opowiadań nie licząc).
Podobnie jak powieść „
Maigret i zabójca”, poprzednią odsłonę serii (również mającą swoją polską edycję), Simenon napisał „Hurtownika win” w szwajcarskim Épalinges. Tradycyjnie nie zajęło mu to zbyt dużo czasu. Do pracy przystąpił 23 września 1969 roku, a już sześć dni później maszynopis był gotowy. Zapewne przeczytał go jeszcze raz, naniósł niezbędne poprawki, a następnie zapakował do koperty i wysłał pocztą do paryskiej siedziby zaprzyjaźnionej oficyny Presses de la Cité, która wydała książkę pięć miesięcy później. Nie da się ukryć, że Belg pracował jak świetnie naoliwiona maszyna. Co jednak wcale nie oznacza, że tworzenie kolejnych książek przychodziło mu z łatwością. Był jednak, jak można sądzić, nie tylko człowiekiem nadzwyczaj pracowitym (kilka, a w najbardziej twórczym okresie nawet około dziesięciu, powieści w ciągu roku było normą), ale również świetnie zorganizowanym. I to były dwa podstawowe klucze do sukcesu.
A jednak jest w „Hurtowniku win” coś zaskakującego. Pisząc kolejne książki, Simenon najczęściej umieszczał ich akcję w porze roku bezpośrednio poprzedzającej pisanie. Przykładowo: jeśli zabierał się do pracy w maju, fabuła rozgrywała się w marcu bądź kwietniu, w każdym razie wiosną. Tym razem Belg zmienił zasadę (bądź, jak kto woli, przyzwyczajenie) i historię śmierci handlarza win Oscara Chabuta przedstawił w scenerii późno jesiennej i wczesno zimowej, w każdym razie na parę dni przed świętami Bożego Narodzenia. Może dlatego, że miał umowę z wydawcą, iż powieść trafi do sprzedaży jeszcze przed końcem roku i chciał w ten sposób uaktualnić czas akcji? A może rozwiązanie jest jednak dużo prostsze – bo taka właśnie aura za oknem pasowała mu najbardziej do wymyślonej intrygi (co zresztą da się obronić)? To i tak sprawa drugorzędna, choć zapewne warta podkreślenia jako ciekawostka, mogąca zainteresować tych, którzy, jak niżej podpisany, dogłębnie wgryzają się w dokonania pisarza rodem z Liège.
Kim jest ofiara? To czterdziestopięcioletni Oscar Chabut – tytułowy paryski hurtownik win, dorobkiewicz, znany ze swego nieprzyjemnego charakteru i podkreślania na każdym kroku wyższości nad innymi (wynikającej jedynie z posiadanych pieniędzy, bo na pewno nie z przymiotów ducha i inteligencji). Wymagający szef, który zapewne był wielkim utrapieniem dla pracowników. Zwłaszcza dla kobiet, którym nigdy nie przepuszczał. Mimo że w domu czekała na niego młodsza o parę lat, dystyngowana i wciąż piękna żona Jeanne. Oscar nie potrafił się jednak opanować. Podrywał i czynił swą kochanką i utrzymanką (przynajmniej przez jakiś czas) praktycznie każdą nowo zatrudnioną pannę bądź mężatkę. A gdy się nią znudził, sięgał po kolejną. W celu intymnych spotkań miał na stałe wynajęty pokoik w luksusowym burdelu w centrum miasta. Od jakiegoś czasu pojawiał się tam ze swoją najnowszą zdobyczą – uroczą dwudziestojednoletnią sekretarką Anne-Marie Boutin.
To właśnie po spotkaniu z nią Chabut zostaje zastrzelony na ulicy przed domem schadzek. Maigreta zdarzenie to jakoś szczególnie nie dziwi. Paryski policjant doskonale zna ten typ mężczyzn – bogatych przedsiębiorców, którzy wyszli z biedy, niekiedy uczciwie, dzięki ciężkiej pracy, a niekiedy jedynie dzięki kombinacjom bądź (nie)zwykłemu szczęściu dorobili się majątku, by potem wszem i wobec dawać wyraz swej niczym nieuzasadnionej wielkości i doskonałości. Komisarz – w końcu świetny psycholog – wie, że za takim postępowaniem kryje się zazwyczaj kompleks niższości. Wie też, że tacy ludzie jak Chabut potrafią być wyjątkowo irytujący i tym samym nieustannie narażają się na niechęć otoczenia. Ma to swój minus, bo wielu osobom może zależeć na ich przykładnym ukaraniu. Ale ma też i plus, bo za taką zbrodnią zwykle nie stoją działający na czyjeś zlecenie zawodowcy, lecz ludzie skrzywdzeni, z bliskiego otoczenia ofiary. Może więc to żona Oscara? Bądź któraś z jego kochanek?
Nie ma wątpliwości, że prędzej czy później Maigret trafi na ślad mordercy. Oczekują tego nie tylko przełożeni komisarza, ale i opinia publiczna, która jest jednak podzielona w swych sympatiach. Ba! jeden z obywateli jest tak zbulwersowany, że zaczyna nawet pisać anonimowe listy i wydzwaniać do biura komisarza na Nabrzeżu Złotników 36 i przekonywać go, że Chabuta spotkało to, na co zasłużył. „Hurtownik win” nie ma wyrafinowanej intrygi kryminalnej. Wręcz przeciwnie, to jedna z najprościej skonstruowanych pod względem fabularnym opowieści o śledztwach prowadzonych przez Maigreta. Morderca jest niemal na wyciągnięcie ręki, trzeba go jedynie zlokalizować i zamknąć. Co wcale, jak się okazuje, nie jest takie proste. Bo nie może być. W przeciwnym wypadku Simenon nie miałby czasu na rozwinięcie wątku psychologicznego. A to wszak on jest w tej książce najważniejszy. Belg po raz kolejny bowiem pochyla się przede wszystkim nie nad ofiarą, ale nad sprawcą.
I nie ma to nic wspólnego z moralnym relatywizmem Simenona czy kontekstem, w jakim podobne teorie snuł wspomniany w zajawce polski polityk. W przypadku „Hurtownika win” nie ma nie nikogo – nomen omen – bez winy. Każda z wciągniętych w dramatyczny splot wydarzeń osób swoim postępowaniem przyspieszyła tragedię, zapaliła przed nią zielone światło, w jakimś sensie sprowokowała ją. Prawo jest jednak w takich sytuacjach bezwzględne, na ławie oskarżonych posadzić można tylko osobę odpowiedzialną bezpośrednio. I to nie podoba się Maigretowi. Gdyby cokolwiek od niego zależało… I chociażby dlatego warto czytać nieco już staroświeckie kryminały Georges’a Simenona – ponieważ podejmują one ważkie tematy moralne, udowadniają, że świat nie jest czarno-biały (jak niekiedy chcielibyśmy go widzieć), że znalazłszy się w sytuacji podobnej do jego bohaterów, nie mamy pojęcia, jak sami byśmy się zachowali. Warto też odczytywać je jako przestrogę, by nigdy nie stać się człowiekiem pokroju Chabuta.
„Hurtownik win” doczekał się, jak dotąd, jedynie dwóch telewizyjnych ekranizacji (będących odcinkami seriali). Po raz pierwszy przeniesiono go na ekran w 1978 roku, po raz drugi – dwadzieścia cztery lata później. W postać Maigreta wcielili się – odpowiednio – Jean Richard i Bruno Cremer.