Nietypowa technika, pomysłowe słownictwo i namacalna kreacja świata to niezaprzeczalne atuty „Próby inwazji” Czesława Białczyńskiego. Niestety, gorzej wyszło okiełznanie samej intrygi.
Z kufy do Offa
[Czesław Białczyński „Próba inwazji” - recenzja]
Nietypowa technika, pomysłowe słownictwo i namacalna kreacja świata to niezaprzeczalne atuty „Próby inwazji” Czesława Białczyńskiego. Niestety, gorzej wyszło okiełznanie samej intrygi.
Czesław Białczyński
‹Próba inwazji›
Czesław Białczyński jest jednym z tych autorów, którym nie udało się mocniej wybić na rodzimym rynku fantastyki. A w sumie szkoda, bo wyobraźni i lekkiego pióra nie sposób mu odmówić. Nie ma się jednak co łudzić, że jego utwory są niesłusznie zapomnianymi perłami.
Wznowiona niedawno przez Solaris „Próba inwazji”, debiutancka powieść Białczyńskiego, to całkiem zgrabnie napisana historia, oparta na dobrym pomyśle, w dodatku zbudowana według oryginalnego, szeroko zakrojonego konceptu. Jej fabuła została udrapowana na rozgrywający się na obcym globie kryminał. Nieznany sprawca wykrada supertajne plany z instytutu zajmującego się lotami kosmicznymi, posługując się bronią, która formalnie nie powinna istnieć. Dochodzenie zostaje zlecone inspektorowi Insowi Offowi ze Straporu, czyli swego rodzaju policji. Nie będzie to jednak łatwa robota, bo część informacji instytut zachowuje wyłącznie dla siebie i dla śledczych z Oddziałów Specjalnych. Ambitny Off nie zamierza się poddawać, aczkolwiek coraz mocniej podejrzewa, że stawką są nie tylko skradzione tajemnice, ale także jego własne życie.
Żeby czytelnik nie zapomniał, że rzecz nie dzieje się na Ziemi, Białczyński wprowadził odpowiednio obce nazewnictwo nie tylko dla miast, dzielnic i ulic, ale również dla roślin, zwierząt, pojazdów i części przedmiotów codziennego użytku, co jakiś czas sprytnie dodając mimochodem różne niepasujące do ziemskich detale, jak choćby niebieski odcień skóry jednej z ras czy praktycznie kobiece obcasy u policjantów (nazywane wysokimi, wąskimi koturnami). Przy tym nazwy są nietuzinkowe, zdarza się, że komiczne (pojazdy to strad, ale i bobons, pistolet to kufa), niekiedy zaś stanowią wyraźną parelelę z naszym słownictwem (zabawa w kotka i myszkę to zabawa w „ousę i ontellę”, teatr to rtaet, etc). W tej sytuacji jak najbardziej na miejscu są krótkie, dziwaczne imiona bohaterów – jak choćby Ins, Agis, Era czy Foy – normalnie będące zmorą PRL-owskiej fantastyki.
Opowieść czyta się w miarę szybko i z zaciekawieniem, powodowanym głównie przez sprytne opisywanie odmiennego świata, wymuszające swego rodzaju zabawę w odgadywanie kształtu i przeznaczenia niektórych rzeczy. To niewątpliwy atut „Próby inwazji”. Białczyńskiemu wyjątkowo też udały się sekwencje przeprawy łodzią do izolowanego miasta, funkcjonującego trochę na zasadzie komunistycznej enklawy rządzonej przez bezwzględne gangi, pościgu w tymże mieście, a także obławy w rodzimej metropolii inspektora. Bez problemu można wówczas wsiąknąć w przedstawioną sytuację i niemal poczuć ów obcy świat, odmalowany w pełnej palecie barw. Co nie jest znowuż aż tak częstym zjawiskiem w SF, nawet tej importowanej.
Na tym jednak kończą się plusy. Przede wszystkim zgrzyta tutaj psychologia postaci, powodująca, że w narracji trafiają się przykre, wybijające z rytmu wyboje. Przykładowo – śledztwo się rozkręca, pojawiają się nowe wątki, Off zabiera się za przesłuchiwanie ludzi i nagle… Trach! Jego rudowłosa sekretarka ni z tego, ni z owego, rzuca mu się w ramiona. Uczucie płonie ogniem. Bo w końcu seksowne dzierlatki mają – przynajmniej według krajowych autorów – zakodowane w genach parcie na podstarzałych, oschłych, czy wręcz chamskich, facetów. Co więcej, sekretarka – słodka, piękna i delikatna – okazuje się być szmatą (to jej własne słowa), bo przez rok robiła za niewolnicę szefa służb specjalnych (jaką, to się autor nie zająknął, ale domyślić się można). I dosłownie wszyscy o tym wiedzą. Poza nadprzeciętnie bystrym inspektorem, który zatrudnił ją u siebie jako sekretarkę.
Zaraz potem śledztwo wraca na wartkie tory. Inspektor wydaje polecenia, rozmyśla, a w końcu krąży po mieście, by w pewnej chwili… porwać z ulicy sekretarkę okradzionego instytutu. Wrzeszczy na nią, łapie za kołnierz, ściska ręce i rzuca: „Musi pani powiedzieć wszystko i najlepiej, żeby pani przełożeni nie dowiedzieli się o naszym spotkaniu!” Po czym zadaje jedno pytanie, i puszcza. Gdy zaś wraca do biura, wybucha jakaś kuriozalna awantura z szefem, który żegna inspektora frazą „(…) pamiętaj, że nie masz we mnie przyjaciela, ale nigdy nie będę twoim wrogiem.”
Inne problemy to sporadycznie wypływające na wierzch niezbyt dobre dialogi, nadmierne zamiłowanie do wykrzykników, a także stosowanie nie do końca adekwatnych do sytuacji określeń („Technicy zajęli się odciskami, zbieraniem próbek i tym podobnych bzdurek”). Szczęśliwie z czasem albo narracja trochę się wygładza, albo przestaje się zwracać uwagę na takie wyskoki, w związku z czym lektura płynie z większą swobodą.
Do pewnego momentu, kiedy dopada czytelnika silne wrażenie, że sednem „Próby inwazji” tak naprawdę wcale nie miał być kryminał. Pierwotny zamysł zdawał się obejmować bowiem głównie to, co figuruje w tytule – kwestię inwazji. To ona miała stanowić rdzeń opowieści. Białczyńskiemu chyba jednak za dobrze się pisało wątek kryminalny, bo nim się pohamował w twórczej gorączce, inwazja zeszła w dalekie tło. To prawda, w jakimś stopniu wciąż stanowi ona oś intrygi, ale ze strony na stronę ma coraz mniejsze znaczenie dla samej fabuły. I gdy kryminał zyskiwał ostatni szlif, autor niespodziewanie przypomniał sobie, że przecież miał pisać o czym innym, i pospiesznie naskrobał 15 stron ni to wyjaśnienia, ni to domknięcia wątków. Że pospiesznie, to widać po chaotycznej, niejasnej narracji, z której praktycznie nie sposób nic konkretnego wyłowić. Z grubsza wiadomo, co się dzieje, ale dlaczego – już nie. Kto czym steruje, co skąd się wzięło i czemu wyszło tak, a nie inaczej – tego nam finał nie wyjawi. Możemy się pewnych rzeczy domyślać, ale tylko mgliście. I to nie w ten pozytywny mglisty sposób, gdy dostajemy pożywkę dla umysłu i przez kolejne godziny próbujemy rozgryźć zawiłą zagadkę. Ta mglistość jest bliższa bełkotowi, który męczy plątaniną wrzuconych byle jak zdarzeń, nie dających się z niczym powiązać. Bo oczywiście autor nie zdążył podzielić się z czytelnikiem połową istotnych informacji, które w teorii powinny zostać rozsiane po wątku kryminalnym. Trudno więc w ostatecznym rozrachunku uznać „Próbę inwazji” za dzieło szczególnie udane i warte polecenia.