Giętkie pióro to za mało, żeby uznać książkę za udane dzieło. Owszem, to jeden z niezbędnych elementów, ale przydałoby się do tego jeszcze dorzucić dobry pomysł, pełnokrwistych bohaterów i intrygę, z obowiązkowym zadzierzgnięciem jej nici, komplikacją i finalnym rozwiązaniem. Co się dzieje bez tychże dodatków, można sprawdzić na przykładzie "Nienawiści" Michała Zygmunta.
Warszawski spleen
[Michał Zygmunt „Nienawiść” - recenzja]
Giętkie pióro to za mało, żeby uznać książkę za udane dzieło. Owszem, to jeden z niezbędnych elementów, ale przydałoby się do tego jeszcze dorzucić dobry pomysł, pełnokrwistych bohaterów i intrygę, z obowiązkowym zadzierzgnięciem jej nici, komplikacją i finalnym rozwiązaniem. Co się dzieje bez tychże dodatków, można sprawdzić na przykładzie "Nienawiści" Michała Zygmunta.
Michał Zygmunt
‹Nienawiść›
„Nienawiść” to trzecia powieść w dorobku Michała Zygmunta. Poprzednie dwie – „New Romantic” i „Lata walk ulicznych” – zyskały swego czasu spory rozgłos i ogólną przychylność mediów (czytelników już nie za bardzo), widziano w nich bowiem odważny rzut oka na polskie poletko polityczne i różne narodowe bolączki. „Nienawiść”, okrzyknięta tu i ówdzie najlepszą książką Zygmunta, też podąża tym tropem, zahaczając już jednak jawnie o SF. Niestety, peany wydawcy o trzymającym w napięciu antykryminale SF i zarazem dystopii, „w której autor przekonująco kreśli wizję kształtu świata będącego efektem dzisiejszej erupcji agresji w sferze polityki i debaty publicznej”, trzeba wziąć w solidny nawias. Bo są to czyste mrzonki.
Jednego jednak odmówić nie można – Michał Zygmunt posługuje się zgrabną, zadowalająco bogatą polszczyzną, nawet jeśli trochę zbyt mocno pstrzoną wulgaryzmami. Serwuje przy tym czytelnikowi trafne na ogół spostrzeżenia, zręczne metafory, a także sprytnie chlusta z nocnika wypełnionego politycznymi przekonaniami, kryjąc się za parawanem pamiętnika znalezionego przez jednego z bohaterów. I tu generalnie plusy się kończą.
Przede wszystkim "Nienawiść" trudno wziąć za pełnoprawną kreację SF, mimo że na okładce widnieje jak byk notka o Warszawie roku 2084. Początek usypia naszą czujność. Na pierwszych kilkunastu stronach rzeczywiście dostajemy wizję miasta przyszłości, gdzie jest zatrzęsienie bezrobotnych, mrowie klepiących biedę emigrantów z byłych naftowych emiratów (teraz samochody są na piasek, więc bogacą się inne kraje), oraz nieprzebrane ilości wyrzuconych na margines społeczny tzw. starików, czyli po prostu emerytów. Gdy jeden ze starików zostaje brutalnie zamordowany, na miejsce zostaje wezwany policyjny "telepata", który z pomocą niesprecyzowanych środków chemicznych odczytuje aurę emocjonalną… mieszkania. Trup aury nie ma – bo w końcu jest trupem, mieszkanie natomiast wypełnia cała gama kolorów, z których można wyczytać np. skłonności denata do masturbacji czy do czytania książek.
Rozważania na temat możliwości posiadania przez mieszkanie trwałej aury emocjonalnej zostawmy na boku. Po co plątać sobie po próżnicy zwoje. Wygodniej spojrzeć na postać "telepaty". Jego konstrukcja nieodparcie nasuwa myśl, iż autor absolutnie nie czuje fantastyki i traktuje ją wyłącznie w kategorii słowa wytrychu. Bo nie dość, że stosuje niewłaściwą terminologię (w grę wchodzi tak naprawdę empata, a nie telepata), to jeszcze żongluje specyfikiem o iście magicznych mocach – potrafącym nie tylko zmienić pierwszego lepszego człowieka w "telepatę", ale i pozwolić mu na wykrywanie towarzyszących występkowi wykwitów emocjonalnych z odległości - bagatela! - kilometra. W ludnym mieście. Przy czym przez występek autor ma na myśli na przykład zapalenie przez nastolatka białoruskiego papierosa, za co grozi… 5 do 15 lat więzienia.
Scena jest dość kuriozalna z kilku powodów. Po pierwsze – bo sugeruje, że policja z całą bezwzględnością puszkuje licealistów z papierosami. Choć jednocześnie toleruje grupy wyrostków – na ogół imigranckich – całymi hordami dewastujących bloki mieszkalne. Po drugie – bo jest dalece nieprawdopodobne, żeby w gęsto zaludnionym mieście, pełnym zbuntowanej młodzieży i zdesperowanej biedoty, w promieniu kilometra była tylko jedna osoba z wyraźnym skokiem emocjonalnym. Po trzecie wreszcie – bo na rynku są ogólnie dostępne tzw. trankwilizery, wyciszające uczucia i uniemożliwiające odczyt delikwenta przez "telepatę". Łapanie groźniejszych przestępców metodą "na telepatę" musi być więc praktycznie niemożliwe, no chyba że geniusze zbrodni mają IQ pelargonii.
No i wisienka na torcie – kobiety, traktowane chyba jako narodowe dobro, są przydzielane kawalerom chętnym do ożenku urzędowo, oczywiście po kilkuletnim okresie oczekiwania. Zaś ich podstawowym zadaniem jest obsługa domu i rodzenie dzieci. W związku z tym warszawiaków przyszłości grozą napawa tragiczna sytuacja, w jakiej żył mężczyzna początku drugiej dekady XXI wieku:
"Toczył nieustanną walkę o byt i potwierdzenie własnej wartości. Przecież żona zarabiała tyle samo co on, wyobrażasz sobie? Bombardował go niepokój, musiał żyć wbrew genom."
I tutaj dochodzimy do sedna problemu. I nie, nie chodzi o poglądy polityczne autora, choć tu i ówdzie przebijają one aż nadto wyraźnie. Chodzi o to, że owa Warszawa 2084 roku, z policyjnym śledztwem i mrowiem śniadych emigrantów, zajmuje… 36 stron. Z łącznych 194. Reszta to przytoczony w całości pamiętnik, znaleziony w mieszkaniu denata. Cała ta futurystyczna wizja jest jedynie byle jak maźniętym listkiem figowym, w który został owinięty sążnisty ochłap całkiem świeżego mięsa, czyli trójtorowo podane wspominki z lat 2012-2013: tłustego nauczyciela, nie przebierającego w słowach i wypominającego wszystkim wszystko, jego wyjątkowo bezpłciowej żony (chyba miała być kochająca, ale średnio to wyszło), oraz funkcjonariusza białoruskiej bezpieki, zarabiającego na chleb strzelaniem w potylicę wrogom reżimu. Biegnące trzema ścieżkami wspominki, zbudowane z męcząco długich, niekiedy kilkustronicowych akapitów, są rozczarowująco przyziemne, na dłuższą metę jałowe, a do tego denerwują segmentem białoruskim, który ewidentnie odstaje od reszty tak zawartością merytoryczną, jak i stylem narracji (jest pisany w trzeciej osobie i posiada dialogi), "wiążąc się" z pozostałymi segmentami dopiero w samym finale, i to w sposób wyjątkowo abstrakcyjny.
„Nienawiść” czyta się więc początkowo nawet z zainteresowaniem, ale z każdą przewracaną kartką narasta przeświadczenie, że żadnej namacalnej zawartości w środku nie ma. Że o nic konkretnego w tym wszystkim nie chodzi. Natomiast w połowie książki posiada się już niezachwianą pewność, że fabuła… no cóż, zgubiła się gdzieś po drodze, ukręcając przy okazji łeb wyjątkowo rachitycznej intrydze. A wtedy nadchodzi finał. Straszny finał. Jak cios w twarz brudną skarpetą. Finał, który nic nie wyjaśnia, i nic nie zamyka. Który jest rzucony na odwal się, bo autor za szeroko rozbuchał się w kreacji (te 36 stron to nie w kij dmuchał!) i już nie był w stanie ogarnąć wątków. Więc machnął na wszystko ręką. W końcu kto by się przejmował – to tylko SF…
"mrowie klepiących biedę emigrantów z byłych naftowych emiratów (teraz samochody są na piasek, więc bogacą się inne kraje)"?? To ja przepraszam, ale miałem dziwną wizję, że większość emiratów jest pokryta tymże piaskiem.
Ale co taki biedny żuczek może wiedzieć o geografii krajów arabskich ;-)