Realistyczna i jednocześnie symboliczna, osadzona w realiach XVIII wieku, a jednocześnie taka współczesna. Niebanalna od strony literackiej, pięknie napisana „Syrena i Pani Hancock” wnosi świeży powiew do świata literatury.
Smutek spełnionych baśni
[Imogen Hermer Gowar „Syrena i Pani Hancock” - recenzja]
Realistyczna i jednocześnie symboliczna, osadzona w realiach XVIII wieku, a jednocześnie taka współczesna. Niebanalna od strony literackiej, pięknie napisana „Syrena i Pani Hancock” wnosi świeży powiew do świata literatury.
Imogen Hermer Gowar
‹Syrena i Pani Hancock›
To debiut literacki Imogen Hermes Gowar. I od razu bardzo udany. „Syrena i Pani Hancock” ma wiele zalet i jest to powieść, która zapadnie w pamięci na długo. Przede wszystkim z racji jej głównej bohaterki. To 27-letnia kurtyzana Angelica Neal. Właśnie została „wystawiona do wiatru” przez kochanka, który się nią znudził i zniknął. Angelica, bez środków do życia, zmuszona jest zarabiać na życie pospolitą prostytucją, zanim być może nie znajdzie sobie kogoś innego na stałe. Że mogłaby poszukać innego zajęcia? To koniec XVIII wieku, a jedyną „moralną” formą zarobienia pieniędzy nie jest dla niej pójście na studia i zdobycie zawodu jak obecnie, tylko zamążpójście. Jeżeli to się nie udaje, dziewczyna nie ma innego wyboru.
Mężczyźni też nie mają łatwo. Choć być może wolno im więcej jako indywidualnym osobom, to w hierarchii towarzyskiej też są surowo oceniani. Świadczy o nich ich rodzina, stan posiadania i zajęcie. Pan Hancock to bezdzietny wdowiec, od lat zbijający majątek na zamorskim handlu. Mówiąc szczerze, nie jest to szczyt drabiny społecznej, o czym polscy czytelnicy świetnie wiedzą, pamiętając postać Wokulskiego z „Lalki”. Panu Hancockowi dokucza poczucie osamotnienia i brak sensu życia. On sam jest takim trochę „gapowatym”, ale niezmiernie dobrym człowiekiem, o czym będzie można się przekonać aż do ostatniej strony.
Powieść w formie jest bardzo tradycyjna, świadomie czerpiąca z najlepszych literackich wzorców europejskiej literatury XVIII i XIX wieku. Imogen Hermes Gowar ma lekkie, potoczyste pióro, spod którego potrafi wyczarować dawne realia i otaczającą postacie scenerię, aż do ostatniego szczegółu: wysmakowane wnętrze salonu i surowy krajobraz portu, gdzie przeładowywane są towary. Autorka, jak czytamy na obwolucie, studiowała antropologię i historię sztuki, i to tło jest w powieści bardzo mocno odczuwalne. „Syrena i Pani Hancock” mogłaby być ciekawą propozycją na scenariusz filmu kostiumowego.
Pisarce udało się nawet odtworzyć, a tłumaczce – zachować ten charakterystyczny jowialny ton dawnych angielskich powieści, by przypomnieć chociażby „Klub Pickwicka” Dickensa czy książki nieznanego u nas (a szkoda!) Anthony’ego Trollope’a. Wszystko jest tu wysmakowane, nieprzegadane i nieprzeładowane opisami; chce się czytać dalej – i tak aż do ostatniej strony. Fabuła „Syreny i Pani Hancock” jest bardzo spójna i konsekwentnie prowadzona, nic się nie „rozłazi”, powieści ani na chwilę nie brakuje nerwu i tempa. Niejedno miejsce zaskoczy nas niespodziewanym i czasami ekstrawaganckim zwrotem akcji czy brutalnym opisem. Imogen Hermes Gowar wspięła się tu naprawdę na wysoki literacki poziom.
Poziom jest wybitny także dlatego, że „Syrena i Pani Hancock” przełamuje literackie gatunki: autorka opierając się na dawnych powieściach historycznych i obyczajowych, nie naśladuje ich wiernie, nie parodiuje, ale „odświeża” i uwspółcześnia, wprowadzając także wątek magiczny. To między innymi sprawia, że książka ma wiele wymiarów interpretacji. Trudno tu wymienić i wyczerpująco omówić wszystko, ale autorce z pewnością udało się sporo powiedzieć na temat sytuacji i roli kobiet w ówczesnych realiach (czy tylko tamtych?). Kapitałem była uroda i atrakcyjność seksualna. „Nie masz pieniędzy? Cóż, na pewno masz coś, czym mogłabyś zapłacić. Nie? Dziewczynki zawsze coś mają”, usłyszała Angelica w sklepie, gdy była dzieckiem. I będzie to stale słyszeć jeszcze jakiś czas. Aż przyjdzie chwila, gdy kobieta ponadtrzydziestoletnia (!) przestanie być atrakcyjna i, do końca życia zagrożona nędzą, będzie zmuszona do sprzedawania się coraz taniej, w coraz bardziej mrocznych i podłych miejscach. Na drugim planie znalazł się nawet także nietypowo poprowadzony wątek rasowy.
„Syrena i Pani Hancock” to także opowieść o sile społecznej presji i hermetycznych kręgach społecznych klas i o tym, jak bardzo ich rygorystyczne kodeksy zachowań mogą rodzić głębokie poczucie osamotnienia, a nawet wykluczenia. Angelica marzy o uczciwym życiu, którego nie musiałaby się wstydzić przed osobami z towarzystwa, życiu z kimś przy boku, dzięki komu nie musiałaby sama zabiegać o środki do życia i kto dałby jej poczucie stabilizacji. Z kolei tytułowa pani Hancock czuje, że brakuje jej czegoś w życiu małżeńskim, że nie do końca jest tak, jak sobie wyobrażała i wymarzyła. Także dlatego, że osobie „znikąd” tak trudno stać się kimś, kogo inni zaakceptują wśród śmietanki towarzyskiej. Bo, jak się okazuje, status i pieniądze męża to jeszcze nie wszystko.
Nie brakuje też oskarżeń kierowanych w stronę bezdusznych mechanizmów, którymi rządzą się społeczności. Poznajcie panią Chappell. Prowadzi „zakład”, gdzie pracują (domyślamy się w jakim charakterze!) jej podopieczne. Można powiedzieć, że dziewczyny i tak mają szczęście, bo to miejsce ekskluzywne, a szefowa swoje pracownice szanuje i w nie inwestuje, choć też wiele od nich wymaga. Jednak symboliczne zakończenie historii pani Chappell pokazuje właściwie bezsilność społeczeństwa wobec takich, a nie innych realiów tamtego świata. Ale przy okazji obnaża też skalę społecznej hipokryzji… Czy rzeczywiście tamten dawny świat odszedł bezpowrotnie? Może jednak są jeszcze rzeczy, które należałoby zmienić?
I wreszcie o tytułowej syrenie… Ten pięknie poprowadzony przez autorkę wątek magiczny, czy nawet surrealistyczny dodaje powieści wdzięku i blasku. Każdy z bohaterów książki marzy, by ją posiadać i wierzy, że przywieziona z zamorskich krain syrena będzie tym, co przyniesie dostatek i szczęście. Z początku wydaje się, że pan Hancock nie mógł lepiej zainwestować swoich pieniędzy. Pani Chappell widzi w niej szansę na poprawę koniunktury dla jej „biznesu”. Dla pani Hancock jej posiadanie to szczyt marzeń, bo mając to, czego nie mają inni, będzie w stanie wybić się na szczyt społecznej hierarchii. Ale… jest w życiu coś takiego, co niektórzy nazywają „smutkiem spełnionych baśni”, kiedy traci się poczucie sensu po zdobyciu już wszystkiego.
Czy warto za wszelką cenę podążać za swoim marzeniem? W imię jego spełnienia niszczyć to, co się już ma? Zamiast tego – czy nie lepiej rozejrzeć się wokół i zaakceptować to, co niesie ze sobą życie. I nie mieć pretensji, że nasze oczekiwania spełniane są tylko częściowo. Tak jak czynią to w pewnym momencie pan i pani Hancock. Zamiast spędzać życie na pogoni za niemożliwym, dostrzegają, że mają nawzajem siebie. Tylko tyle i aż tyle.
Zwykle nie oceniam wizualnej strony recenzowanych przeze mnie książek, ale tutaj muszę zrobić wyjątek. „Syrena i Pani Hancock” została wydana niezwykle starannie. Przyciąga wzrok pięknie skomponowana obwoluta, na której – tak samo jak na wyklejkach – znalazły się motywy zabytkowych tkanin i ornamenty ze zbiorów Victoria and Albert Museum w Londynie. Wygląd karty tytułowej nawiązuje do dawnych wydań angielskich powieści. Wydawca zadbał także o historyczną czcionkę, wybraną, jak przeczytamy w osobnej nocie na końcu, nieprzypadkowo. Mamy więc wielką czytelniczą i estetyczną ucztę.