Antologia „Miłość we Wrocławiu” jest jak koszyk z wiejskimi jajami – tu świeże sztuki, tam duże, dwużółtkowe egzemplarze, ale pod spodem czai się kilka stęchłych zbuków.
A mówili zakochaj się…
[„Miłość we Wrocławiu” - recenzja]
Antologia „Miłość we Wrocławiu” jest jak koszyk z wiejskimi jajami – tu świeże sztuki, tam duże, dwużółtkowe egzemplarze, ale pod spodem czai się kilka stęchłych zbuków.
Rzadko kiedy trafia się antologia idealna, pełna tekstów stojących na najwyższym poziomie tak warsztatowym, jak i fabularnym. Jej jakość zależy na ogół nie tylko od talentu samych autorów, ale i od sprawności i gustu redaktora, który musi podjąć decyzję, które z opowiadań warto włączyć do książki, i na ile należy je przerobić – merytorycznie czy literacko – by spełniło spodziewane oczekiwania czytelnika.
Problemy zaczynają się w sytuacji, gdy do napisania opowiadań zostaje zaproszone wąskie grono autorów. Wówczas nie za bardzo można przebierać w tekstach, a i może nie być czasu na większe przeróbki. Zostaje niekiedy tylko żonglowanie układem zawartości tak, żeby teksty słabsze nie rozpoczynały książki bądź nie zbijały się w jednym miejscu, bo mogłoby to zniechęcić czytelnika do dalszej lektury. Lepiej też, by jej nie kończyły, mogłyby bowiem zaważyć na negatywnym odbiorze publikacji. Niestety, redagujący „Miłość we Wrocławiu” Grzegorz Hetman popełnił wszystkie możliwe błędy.
Podstawowymi założeniami twórców antologii było zgromadzenie grupy pisarzy posiadających już ugruntowaną na rynku pozycję (poza jedną, wyłonioną w konkursie debiutantką) i zamówienie u nich tekstów „o współczesnym Wrocławiu i miłości”. Sądząc z jednego z opowiadań, w ramach zamówienia pisarze ci zostali zaproszeni na kilkudniowy pobyt w mieście. Miało im to pomóc nasiąknąć tamtejszą atmosferą i rozejrzeć się po kątach, w których mogliby osadzić akcję swoich historii. Nie sposób stwierdzić, ile dostali czasu na wyprodukowanie utworu, wiadomo jednak, że nikt im nie stał nad głowami i nie pilnował, czy rzeczywiście piszą o miłości, i czy rzeczywiście tkanka fabularna opowieści jest nierozerwalnie związana z Wrocławiem. W efekcie podmiana Wrocławia na taki Lubartów czy Przemyśl przeszłaby w większości przypadków zupełnie niezauważona, bez wpływu na bieg zaprezentowanej historii. Ba! Nikt też nie sprawdzał, czy to, co zostało dostarczone wydawnictwu, do czegokolwiek się nadaje. Gdy zaś wreszcie doszło do składania książki, nikt nie pomyślał, że niedobrze jest otwierać książkę słabymi tekstami – i to od razu dwoma! – a zamykać ją jeszcze słabszym. Niecierpliwi rzucą książkę w kąt, zaś ci, co doczytają ją do końca, zachowają sobie średnio pozytywne wrażenia z lektury. A szkoda, bo jest tu kilka perełek.
Na pewno warta polecenia jest „Udręka i ekfraza” Wojciecha Kuczoka. Świetna literacko, wartka, dowcipna – i to w ten wredniejszy sposób. Inna sprawa, że treściowo jeszcze dekadę-dwie temu łapałaby się raczej na (literacki) pornos niż historię miłosną. Również bardzo dobrze wypadła „Oddana” Łukasza Orbitowskiego, mroczny i zawikłany tekst, jeden z niewielu tutaj rzeczywiście nierozerwalnie związanych z Wrocławiem i jego historią. Wart uwagi jest także „Stacz” Joanny Pachli, wspomnianej debiutantki, która mimo braku literackiego dorobku swobodnie zostawia w polu połowę konkurentów zarówno w kwestii łatwości oddawania emocji i zjawisk, jak i bogactwa językowego, a także „Moon River” Krzysztofa Vargi – lekko ckliwy, ładnie osadzony we Wrocławiu, opowiadający bardziej o zagubieniu niż o miłości (sednem opowieści jest przelotny nawet nie romans, a wręcz krótkie spotkanie).
Od biedy można też rzucić okiem na „Samobójstwo na Maślicach” Andrzeja Pilipiuka, choć trudno doszukać się tu klimatu Wrocławia, a sam pomysł – może i oryginalny – jest mimo wszystko wydumany i lekko odpychający. Podobne uczucia budzą „Krzyki” Edwarda Pasewicza, poruszające dość zaskakujący temat, ale zarazem średnio przystające do antologii, bo mówiące bardziej o żądzy (z której bierze się kolekcjonowanie cudzych brudnych gaci i skarpet) niż o faktycznym uczuciu.
Reszta jest marna. Stefan Chwin proponuje w „Poczcie listów miłosnych” tuzinkową, zbędnie rozbuchaną historyjkę z łataniem cudzego związku. Inga Iwasiów poległa warsztatowo, bowiem i główna bohaterka „Bocznego wątku”, i jej rozmówczyni, są opisywane w trzeciej osobie z pominięciem imion, przez co niekiedy nie wiadomo, której z nich tyczy się poczyniona akurat przez autorkę uwaga. Nic w tym momencie nie pomaga fakt, że Iwasiów jako jedna z niewielu rzeczywiście związała historię z Wrocławiem. Ignacy Karpowicz oferuje zgrabny literacko, ale chwilami denerwująco prymitywny, i na dokładkę ślizgający się na krawędzi przyzwoitości tekst, promujący niezbyt zdrowy społecznie romans („350 przepisów. Jak zrobić z siebie idiotkę. Poradnik”). Tercet Grin, Grzegorzewska i Świetlicki z kolei przedstawia opowieść wartką, charyzmatyczną i pełną drobinek humoru („Sample”), ale próżno tu faktycznie szukać Wrocławia, a i dziwnie się robi, gdy w pewnym momencie narrator zwraca się do czytelnika informując go, że przez chwilę robił sobie z niego jaja, a rozmowa „w rzeczywistości” wyglądała zupełnie inaczej.
Jeszcze gorzej wypadają Maciej Malicki z „Zapachem”, który jest bezczelnie odbębnionym zamówieniem na opowiadanie (innymi słowy – bohaterem jest… pisarz, który biedzi się nad napisaniem historii o miłości we Wrocławiu), Marta Syrwid, z męczącym tekstem „Tzw. miłość”, zbudowanym z dużych, kwiecistych akapitów, w których przeważa zabawa słowem – ze stratą dla ewentualnej treści, a także Andrzej Ziemiański, którego „Siedem schodów” jest żenująco infantylne i – mówiąc delikatnie – niemądre.
Jak na antologię złożoną z tekstów pisanych na specjalne zamówienie, i to przez literackich wyjadaczy, wyszło więc tak sobie.
50% powinno być za samą okładkę.